„W sekrecie, towarzyszu, powiem wam, nie bawią już idee mnie ogromne! W szwajcarskim banku małe konto mam, że o londyńskim nawet już nie wspomnę. Mieszkanko niezłe mam w Alei Róż, na Szucha zaś rozkoszną garsonierę, przed oknem luksusowy stoi wóz i wrastam tak powoli w lepszą sferę”.
Tak, w roku 1966 Janusz Szpotański rozpoczynał „Lament wysokiego dygnitarza”.
Podobny cytat na początku tekstu o partii, która wczoraj rozpoczęła Kongres wyda się niektórym rzeczą karygodną, a może nawet spowoduje „spadek notowań” autora wśród elektoratu PiS. Czasy wszak inne, partia bez miana „przewodniej siły narodu” i politycy, których nie sposób posądzić o pogoń za splendorem i mamoną. Postać funkcjonariusza - co to w „nery kopał” i „nagan ma w kieszeni” wydaje się całkowitym zaprzeczeniem światłych postaci z Prawa i Sprawiedliwości. Czemu zatem?
Z jednego powodu. Lamentujący nad losem aparatczyk, to tchórzliwy typ na czasy „małej stabilizacji”. Ani mu w głowie burzyć dotychczasowy ład, rezygnować z tępej obojętności i makiawelicznego cynizmu. On – „człek, który z każdym w zgodzie żyć by rad” nie widzi potrzeby podejmowania nowych wyzwań, unika ryzyka, nie chce wojen i konfliktów.
Równie obce są mu zasady moralne, jak partyjne idee. Ponad wszystko ceni spokój, wygodę i osiągniętą pozycję, z największą odrazą traktując tematy, mogące zburzyć błogi stan rzeczy.
Od dłuższego czasu zacząłem przypuszczać, że wielu polityków PiS niebezpiecznie zbliża się do granicy „lamentu wysokiego dygnitarza”. W jednych on kiełkuje, w innych zapuścił już głębokie korzenie. Początki tego procesu były symptomatyczne.
W październiku 2008 roku, „w geście dobrej woli” zrezygnowano z wniosku o odwołanie marszałka Komorowskiego.
Wniosek został sporządzony po tym, jak Komorowski zignorował wezwanie do złożenia wyjaśnień w sprawie kontaktów z oficerami WSW/WSI. „To akt dobrej woli w obliczu grożącej nam katastrofy gospodarczej” – uzasadnił decyzję szef PiS- u. Platforma potraktowała ten gest z należytym zrozumieniem, słusznie widząc w nim objaw niemocy i przystępując natychmiast do medialnego ataku na prezydenta. Po tej - spektakularnej kapitulacji, musiały przyjść kolejne.
Zrezygnowano więc z szumnie zapowiadanego wniosku o odwołanie Komorowskiego, gdy ten, w sposób skandaliczny i zgodny z interesem Rosji skomentował tzw. incydent gruziński ("jaka wizyta, taki zamach, no bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera; więc raczej wygląda to na coś bardzo niepoważnego, a przykrego").
Po raz trzeci - odstąpiono od wniosku o postawienie przed Trybunałem Stanu Donalda Tuska, za „niezgodnie z prawem odwołanie szefa CBA Mariusza Kamińskiego”. Uzasadnienie, jakoby wnioski nie miały szans na przegłosowanie w Sejmie, wydają się racjonalne tylko do chwili, gdy zauważymy, że prawdziwym powodem rezygnacji były „strategiczne zmiany wizerunku partii”.
W 2008 roku zmiany te miały zmierzać w kierunku „ocieplenia i umiarkowania”, a rok później PiS zrezygnował w swojej retoryce z akcentów „wymiaru sprawiedliwości”, zapowiadając tworzenie „konkurencyjnych wobec planów PO opinii na temat walki z kryzysem, prywatyzacji czy daty wprowadzenia euro w Polsce”.
Zmiany wizerunku tłumaczono intencją pozyskania „nowego elektoratu”. Wartość tych pomysłów każdy może ocenić samodzielnie, na podstawie „dynamiki” wzrostu poparcia udzielanego partii opozycyjnej.
Rezygnacja z działań radykalnych, na rzecz „małej stabilizacji” doprowadziła do zamilczenia afery marszałkowej, wyciszenia afery stoczniowej i wyrażenia zgody na kabaret, zwany komisją hazardową.
Bez żadnej reakcji postępuje bondaryzacja służb i przejmowanie strategicznych obszarów gospodarki, nie ma sprzeciwu wobec zawłaszczaniu państwa przez ludzi bezpieki. Treści, jakie zajmują uwagę posłów PiS mają niewiele wspólnego z interesami wyborców, a jeszcze mniej z definicją rzeczywistych zagrożeń. Pomija się sprawy ważne, koncentrując uwagę na podsuwanych przez media tematach zastępczych lub personalnych rozgrywkach.
Na tym nie koniec.
Jak funkcjonariusz partyjny Szpotańskiego wierzył w „trzymanie narodu za pysk”, tak niektórzy z ludzie PiS zdają się uważać, że udzielone im poparcie jest ponadczasowe i bezwarunkowe. Przed kilkoma dniami Tomasz Sakiewicz w artykule „Moje warunki” opisał w „Gazecie Polskiej” rozmowę z posłem Adamem Lipińskim, który przekonywał, że „wyborcy nie mają wyjścia i muszą poprzeć naszą partię i wyznaczonego przez nich kandydata na prezydenta: bez względu na to, co PiS zrobi i z kim się zbrata. Nawet jeżeli partia wejdzie w głębszy sojusz z SLD.”
Już tchórzliwa zgoda na pozbycie się z telewizji Anity Gargas niosła potwierdzenie, że ten sposób myślenia zaczyna dominować w partii Jarosława Kaczyńskiego. Nie zdziwiła mnie więc informacja, że w Prawie i Sprawiedliwości powstała silna grupa, która zamierza nakłaniać Kaczyńskiego i innych polityków do zawarcia sojuszu z SLD, po wyborach 2011 r. Do SLD-owskiej frakcji zalicza m.in. Michała Kamińskiego, Adama Lipińskiego i Adama Hofmana. Podobny pragmatyzm towarzyszył zapewne decyzji o tworzeniu koalicji rządowej z „sowieciarzami” spod znaku Samoobrony i LPR.
Nie będę (za Sakiewiczem) powtarzał warunków, jakie powinna spełniać partia mieniąca się antykomunistyczną.
Każdy z nich – od zakazu sojuszy z obozem komunistycznym, po postulat pełnego zaangażowania w odkłamywanie historii - brzmi jak niepodważalny aksjomat. Nie będę, bo nie wierzę, by głos dziennikarza, a tym bardziej głos anonimowego blogera miał znaczenie dla wielkich strategów PiS-u.
Niewykluczone, że wkrótce jedynym, dostępnym sposobem komunikowania z partią opozycyjną pozostanie „perspektywa dziada”.
Janusz Szpotański musiał dogłębnie rozumieć konsekwencje „lamentu dygnitarza”, skoro w jednym z utworów napisał: „Długo dziad mówił do obrazu, obraz do niego ani razu. Dziś obraz mówić chce do dziada, lecz dziad mu już nie odpowiada”.
Sporo ma Pan racji.
OdpowiedzUsuńJa tylko chciałbym wiedzieć jak przekonać przeciętnego wyborcę , u którego media
wytworzyły coś w rodzaju „odruchu Pawłowa”.
Tylko ,że pies Pawłowa się ślinił w reakcji na bodziec a przeciętny wyborca ma
co najmniej odruch niechęci aż po niepohamowaną agresję na bodziec, którym tu
jest słowo PiS lub Kaczyński.
Można pisać bardzo mądre artykuły na blogach (A. Ścios , Kataryna), można bardzo
mądrze mówić o naprawie Państwa (tak mówił J. Kaczyński na konwencjach
wyborczych w 2007r.), ale ilu wyborców bierze to pod uwagę przy Urnie? A ilu
„podda się” owemu odruchowi Pawłowa.
Pozdrawiam
Być może to Pana zainteresuje: http://europa.eu/rapid/pressReleasesAction.do?reference=IP/10/231&format=HTML&aged=0&language=PL&guiLanguage=en.
OdpowiedzUsuńCo prawda raczej luźno wiąże się z tematem posta, ale nie mogłem znaleźć priva lub innego bezpośredniego kontaktu.
Pozdrawiam,
Marek Kucmerka
Anonimowy -
OdpowiedzUsuńZnam tylko jeden sposób na zmianę "odruchu Pawłowa". Trzeba wykształcić nowy, mocniejszy od poprzedniego "odruch obronny". Temu służy wielokrotne, cierpliwe wskazywanie - kim są ludzie chcący pozyskać zaufanie społeczne i jakie mechanizmy rządzą III RP.
Pozdrawiam
Marek Kucmerka -
OdpowiedzUsuńBardzo Panu dziękuję za link. Zawiera ciekawy materiał.
Na blogu jest podany adres mailowy:
bezdekretu@gmail.com.
Pozdrawiam