Gdyby zapytać historyków, czy Lew Dawidowicz Trocki był członkiem „demokratycznej opozycji”, a Nikołaj Iwanowicz Bucharin należał do ludzi walczących z komunizmem, łatwo domyślać się odpowiedzi przeczącej. Podobnie, pytanie o antykomunizm Wiktora Czernowa ,Andreja Żdanowa czy Lwa Borysowicza Kamieniewa należałoby uznać za bezsensowne, ponieważ wszyscy wymienieni należeli do szerokiego „nurtu” ideologii komunistycznej, choć każdy z nich był na swój sposób odstępcą od ortodoksyjnej doktryny.
Jeśli zatem mamy odpowiedzieć na pytanie – czym była w Polsce fałszywa opozycja - będzie ono nierozerwalnie związane z równie ważnym problemem – jak mogło dojść do tego, że mianem „demokratycznej opozycji” obdarzono w Polsce ludzi, którzy głosili sekciarskie poglądy, w ramach ogólnoświatowej pseudoreligii komunistycznej? Jak i dlaczego szlachetne oppositio zostało obłudnie powiązane z trywialnym revisio, a powstały z tego mezaliansu twór nazwano „demokratyczną opozycją”?
Istotne rozróżnienie semantyczne, pomiędzy pojęciem dysydenta, a opozycjonisty, które przedstawiłem w poprzedniej części, staje się wyjątkowo dostrzegalne, gdy spojrzymy na postawy owych dysydentów, poprzez pryzmat odstępstwa od dogmatów marksizmu – jako świeckiej teorii zbawienia ludzkości. Jak pisał Jacek Bartyzel w cytowanym już wcześniej eseju „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej apologetyki” : „Żaden dysydent wszelako, bez względu na to, jak dalece w swoich herezjach i w swoim nieposłuszeństwie by się nie posunął, nie odrzuca samego chrześcijaństwa, przynajmniej w tym zakresie, w jakim on sam, w rozstrzygnięciu swojego indywidualnego rozumu i sumienia, uznaje swoje mniemania za identyczne z chrześcijaństwem. Co więcej, im bardziej gorliwym jest dysydentem, tym bardziej skłonny będzie do głoszenia, że to właśnie on głosi „czystą” i „nieskażoną” ewangelię, podczas gdy Kościół „urzędowy”, jak powiada, wiarę chrześcijańską wypacza, fałszuje i nadużywa do niecnych celów. Dlatego jedyną rzeczą, jaką należy wykluczyć jest jednoczesne bycie dysydentem i utrata wiary w ogóle; „niewierzący dysydent” to contradictio in adiecto; dysydent, który by jednak wiarę stracił, z tą samą chwilą przestaje być dysydentem”.(podr..moje)
Gdzież zatem przeprowadzić linię graniczną, pomiędzy dogmatem karykaturalnej wiary, jaką jest marksizm, a wyznaniem, które wiedzie kacerza poza obszar komunistycznej doktryny?
„Albo biurokracja, coraz bardziej stająca się organem światowej burżuazji w robotniczym państwie, obali nowe formy własności i odrzuci kraj do kapitalizmu, albo klasa robotnicza rozgromi biurokrację i otworzy drogę do socjalizmu” – pisał Lew Dawidowicz Trocki.
„System biurokratyczny budzi uzasadniony sprzeciw i nienawiść mas: jednocześnie utożsamia się on z socjalizmem, tłumi bezwzględnie wszelką lewicową opozycję, a tym samym stwarza ideologii prawicowej warunki do rozprzestrzenia się w masach: ludzie szukają ideowych symboli, które by wyraziły ich sprzeciw wobec systemu wyzysku i dyktatury, a w braku opozycji lewicowej wyrażającej ich istotne interesy, znajdują stare symbole tradycyjnej prawicy. […] Jedyną skuteczną drogą zwalczania tradycyjnej prawicy nie jest zatem obrona dyktatury biurokratycznej, lecz jej konsekwentne zwalczanie i demaskowanie z lewicowych pozycji. Program klasy robotniczej nie posługuje się mglistymi symbolami, lecz realiami społecznymi: w swej krytyce i radykalizmie swych postulatów program ten dystansuje wszelkie frazesy nacjonalistyczne i klerykalne, zwraca się przeciw samej istocie dyktatury biurokratycznej i odpowiada interesom mas. Ma więc wszelkie szansę zwycięstwa w walce o poparcie mas. Walka z prawicą rządzącą i z prawicą w stanie spoczynku jest nierozdzielna. Tym, którzy sądzą, iż demokracja robotnicza otwiera siłom prawicowym dostęp do władzy, skoro pozwala na wielopartyjność i pozbawia się takiego narzędzia jak policja polityczna, odpowiadamy: nie mówiliśmy o państwie ponadklasowym, lecz o klasowej demokracji robotniczej” – twierdziło kilkadziesiąt lat później dwóch młodych heretyków, którzy w „Liście otwartym do partii” wyznawali swoje credo w imię komunistycznego revisio.
A przecież tych dwóch - Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego – uznano w Polsce za ludzi „demokratycznej opozycji”, więcej nawet – za przywódców ruchu, który obalił komunizm.
Jeśli można nazwać diabła wybornym teologiem, czy przez to samo nabywa cech świętości? Kto i jak sprawił, że „wierzący” dysydenci zostali uznani opozycją, a spór w ramach doktryny przedstawiono nam jako walkę z komunizmem ?
Może wskazaniem dla rozwiązania tego dylematu będzie opis zdarzenia z roku 1975, który Jacek Bartyzel przedstawia jako „osobiste doświadczenie, dzięki któremu bardzo prędko mogłem zorientować się z „pierwszej ręki”, jakie są rzeczywiste poglądy Kuronia”? Autor eseju pisał:
„Kuroń jął opowiadać, jak to odwiedził go niedawno jakiś człowiek, który przedstawił się jako dawny żołnierz antykomunistycznego podziemia, który usłyszał w Wolnej Europie o powstaniu KOR-u. Rozentuzjazmowany tym faktem, zaoferował swoją gotowość włączenia się w podjętą przez KOR, jak sądził, walkę o wyzwolenie Polski od bolszewików. Tu jednak spotkało go srogie rozczarowanie, gdyż Kuroń bezceremonialnie – co sam podkreślał – wyśmiał jego „anachronizm” i niesłuszność antybolszewizmu delikwenta, wyjaśniając mu, że celem „opozycji demokratycznej” w żadnym wypadku nie jest obalanie socjalizmu – ustroju przecież i najlepszego z możliwych, i bezalternatywnego”.
Warto zapamiętać to zdanie - celem „opozycji demokratycznej” w żadnym wypadku nie jest obalanie socjalizmu – by właściwie zrozumieć fenomen polskiej „transformacji ustrojowej” i rolę jaką odegrali dysydenci.
Ten sam Kuroń w swojej książce "Wiara i wina” szczerze pisał na s. 54, że wyznając swojej dziewczynie uczucie powiedział "Kocham cię prawie tak bardzo jak partię", a wspominając październik 1956 roku zanotował: „To była noc z 18 na 19 października. Ja wtedy byłem na budowie Huty Warszawa. Tam był najbardziej burzliwy element, w barakach regularnie wybuchały awantury, w tym okresie w ogóle dostali szału. Pojechałem ich uspokajać. Wszyscy byli pijani. Tam też dotarła plotka o wojskach radzieckich. Przemawiałem, tłumaczyłem, że trzeba się uspokoić, mówiłem: my, komuniści. Jakiś facet zerwał się mnie bić, wołał: Wy, komuniści, zamordowaliście mojego ojca. Był cały podziargany, na ręce miał wytatuowane "śmierć komunie". Był pijany. Skoczyły do niego baby i o mało go nie rozszarpały. Ulga i poczucie solidarności z tymi kobietami”.
Andrzej Friszke opisując środowisko „marcowych komandosów” twierdzi, że „cechowała ich zdolność do myślenia kategoriami systemu, zasad, idealistycznych celów, a nie pragmatyki czy przystosowania. PRL jako państwo była ich państwem, rodzice je współtworzyli i niekiedy nim rządzili. Nie bali się aparatu władzy i jego przedstawicieli, przynajmniej do czasu, co wyróżniało ich wśród kolegów, którzy z niekomunistycznych domów wynieśli przestrogę, aby uważać i nie nadstawiać głowy.
Adam Michnik po latach powie - „nasz spór z Gomułką jest sporem wewnątrz rodziny (...), bo odwoływaliśmy się do wspólnych korzeni. Marksistowska pępowina nie została jeszcze do końca zerwana” i z rozrzewnieniem wspomina w jednej ze swoich książek jak ogarniało go „radosne uczucie wyzwolenia”, gdy idąc wiejskimi drogami, z drużyną prowadzoną przez Kuronia śpiewali rosyjskie i żydowskie piosenki, a z chałup patrzyło na nich spode łba ponure chłopstwo… Jesienią 1967 r., podczas publicznej dyskusji na uniwersytecie, Michnik, jak odnotowywała SB, mówił: „Demokratyzm wywalczony przez liberałów na Zachodzie daje aktualnie robotnikom możliwość wyboru partii, zawiązywania nowej, ogłaszania swoich poglądów, wyboru informacji prasowej itp. Nasz socjalistyczny demokratyzm nie daje żadnego wyboru – istnieje jedna partia, jeden związek zawodowy, a nad tym wszystkim stoją jedni i ci sami ludzie, jeden system wyborczy, który jest wielką fikcją”.
„Czytają archiwalne numery "Po prostu", dyskutują o książkach Kołakowskiego, Róży Luksemburg, Miłosza, Trockiego. Chcą przywrócić swobody Października”.
To do nich – schizmatycznych antagonistów, wiernych i zagubionych – Lew Trocki pisał w roku 1937: „Reakcyjne epoki, takie jak nasza, nie tylko dezintegrują i osłabiają klasę robotniczą, izolując jej awangardę, lecz również obniżają ogólny poziom ideologiczny ruchu i odrzucają myślenie polityczne wstecz do etapów dawno już przebytych. W tych warunkach zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać się porwać wstecznej fali - trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych, ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom taka polityka wydaje się "sekciarstwem". W rzeczywistości tylko ona przygotowuje nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu”.
Ich „gigantyczny skok naprzód” rozpoczął się od spotkania z charyzmatycznym „guru” – ambasadorem marzeń, jak nazwała Jana Józefa Lipskiego „Gazeta Wyborcza”. Miejscem, w którym doszło do spotkania był warszawski Klub Krzywego Koła. „Spotykaliśmy się często i z wolna przeobrażałem się ze zbuntowanego adepta marksizmu w pilnego czytelnika i wyznawcę polskiej myśli demokratycznej” – wspominał Michnik.
To w Klubie Krzywego Koła, założonym z błogosławieństwem bezpieki i Komitetu Centralnego zbierali się wszelkiej maści schizmatycy i apostaci, by pod okiem Lipskiego przekuwać przaśne, marksistowskie revisio, na awangardowe oppositio. Wśród ludzi, którzy zetknęli się z fenomenem „jasnego światełka w pejzażu PRL” ( jak nazwał środowisko KKK Friszke), dokonała się rewolucyjna, jakościowa przemiana, w trakcie której „płynący pod prąd” stali się „demokratycznymi opozycjonistami”, ortodoksi komunizmu „zgubili zęby”, a trefni wyznawcy Marksa nabrali egalitarnej ogłady. Co najważniejsze - metamorfoza, nad której przebiegiem czuwał Lipski - nie poczyniła szkód w monolicie powierzonej mu „owczarni”, nie spowodowała straszliwego contradictio in adiecto – błędu logicznego, w którym „niewierzący dysydent” stanąłby przed groźbą utraty wiary.
Magdalena Grochowska z „Gazety Wyborczej” w sentymentalnym panegiryku, poświęconym Lipskiemu napisała: „Co czwartek bywa w domu kultury na Starym Mieście, w salce z ogromnym stołem, gdzie odbywają się wykłady Klubu Krzywego Koła. Wśród prelegentów: Jasienica, Kołakowski, Kotarbiński, Lipiński, Ossowscy, Pomian, Bartoszewski, Strzelecki, Beylin. Chodzi o coś więcej niż dyskusje. Rozszerzać ramy wolności, budować samorządność, wciskać się w każde pęknięcie systemu, działać społecznie, jak kazali pozytywiści. Tworzą ośrodek badania opinii publicznej przy Polskim Radio. Rozmawiają z radami robotniczymi o wspólnym organizowaniu spółdzielni mieszkaniowych; wspierają dyskusyjne kluby filmowe. Inicjatywa Lipskiego wskrzesza przedwojenną grupę literacką Przedmieście, do programu wpisują "prawo społeczeństwa do samostanowienia".
„Polska wyminęła właśnie niebezpieczeństwo "ukonstytuowania się części aparatu partyjnego i państwowego w nową klasę", która chciała oddzielić się od społeczeństwa łańcuchem przywilejów - pisał Lipski w "Po prostu" w kwietniu 1956 r. Dzień przed VIII Plenum KC PZPR, 18 października 1956 r., przypominał w referacie w Klubie, że „kandydatów na posłów należy wysunąć na zasadzie autentycznego porozumienia rad robotniczych i stowarzyszeń społecznych”.
Jeśli dziś, ktoś chce upatrywać w tych działaniach „ducha opozycyjności”, niech zrozumienie przesłanie, które Lipski i jego środowisko musiało doskonale pamiętać:
„Bolszewicy-leninowcy stoją w pierwszych szeregach wszystkich rodzajów walki, gdzie chodzi choćby o najskromniejsze interesy materialne bądź demokratyczne prawa klasy robotniczej. Aktywnie działają w masowych związkach zawodowych, dbając o ich umocnienie i podnoszenie ich bojowego ducha. Nieprzejednanie walczą przeciwko wszelkim próbom podporządkowania związków zawodowych burżuazyjnemu państwu i związania proletariatu „przymusowym arbitrażem” oraz wszelkimi innymi formami policyjnej opieki - nie tylko faszystowskiej lecz i „demokratycznej” – głosił Trocki w „Programie Przejściowym” - (Agonia kapitalizmu a zadania Czwartej Międzynarodówki), określając „zadania związków zawodowych w epoce przejściowej”. Kiedy nadszedł czas, gdy polscy robotnicy dojrzeli do myśli o wolnych związkach zawodowych, czy mogło zabraknąć wśród doradców Kuronia lub Michnika, czy sam Jan Józef mógł nie skorzystać z tak dogodnej okazji? Lenin powiedział: „Trzeba zrozumieć(...), że należy być przygotowanym na wszelkie możliwe sztuczki, podstępy, nielegalne metody, na przemilczanie, zatajanie prawdy, byleby tylko dostać się do związków zawodowych, pozostać w nich i tam za wszelką cenę prowadzić komunistyczną robotę”, zatem jak tłumaczył Trocki w „Ich moralność, a nasza” : „Konieczność uciekania się do podstępów i sprytu, zgodnie z wyjaśnieniem Lenina, wynika z faktu, że reformistyczna biurokracja, zdradzająca robotników na rzecz kapitału, szczuje na rewolucjonistów, prześladuje ich, a nawet korzysta przeciwko nim z burżuazyjnej policji. „Spryt” i „zatajenie prawdy” są w tym wypadku tylko środkami uzasadnionej samoobrony przed zdradziecką reformistyczną biurokracją.”
A przecież „reformistyczna biurokracja szczuła na rewolucjonistów”, bo jak wspominał w 1980 roku Seweryn Blumsztajn,: -„[…]my korowcy, zaczęliśmy "Solidarności" przeszkadzać. Związek robił już prawdziwą politykę, wyłaniał się coraz ostrzejszy nurt, który atakował KOR stereotypami komunistycznej propagandy: czerwoni, stalinowcy, nieprawdziwi Polacy. To był element walki o władzę.”
To w środowisku stworzonym przez Lipskiego, w kręgu Klubu Krzywego Koła począł się flirt marksistowskich schizmatyków z „otwartymi katolikami”, którego consumatum „przeorało” polski katolicyzm i stworzyło nowy typ „chrześcijańskiego kompromisu”. Jeden z prekursorów tego kierunku, Tadeusz Mazowiecki, w książce „Wróg” z 1952 roku głosił: "Ideologia lancy ułańskiej na usługach kapitalistycznej wolności zasłoniła im [polskiej emigracji politycznej] historyczną szansę wydobycia Polski z wielowiekowych zaniedbań cywilizacyjnych (...). Tego, że nie fraki, ale kombinezony robotnicze, nie proporczyki kawalerskie, ale kielnie murarskie wyznaczają kierunek rzeczywistego rozwoju Polski - nie mogą strawić". W artykule z 3 numeru "Więzi" z 1961 głosił : "Polska nie tylko ma ustrój socjalistyczny, ale i w takiej perspektywie ustrojowej będzie się ona rozwijać (...). Nie można walczyć o humanistyczną perspektywę świata socjalistycznego", a w 10 numerze "Więzi" z 1967 dowodził, że "polska droga zakłada wierność zasadzie sojuszu z ZSRR, który określa nasze miejsce na mapie politycznej świata (...). Dziś zasada sojuszu polsko-radzieckiego staje się elementem narodowego myślenia politycznego", postulując wraz z Andrzejem Wielowieyskim w artykule „Otwarcie na Wschód” potrzebę "zerwania z politycznym antykomunizmem", które miałoby "decydujące znaczenie dla autorytetu i rozwoju Kościoła w świecie", ułożenie stosunków dyplomatycznych między Watykanem i Warszawą”.
Czyż Jan Józef Lipski, który w tekście „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków)” z 1981 roku pisał - „Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową ofensywę "patriotyzmu" - jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią i rekwizytornią miłą przeważnie Polakowi - czają się przeważnie cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze na ułańskie czako, na husarskie skrzydło, na powstańczą panterkę” i pouczał swoją „owczarnię”, że „[…]jednym z najistotniejszych zagadnień naszej teraźniejszości i przyszłości jest wyzbycie się megalomanii narodowej i ksenofobii, a przynajmniej ich stępienie do stanu niegroźnego dla dalszych losów narodu polskiego. Jeśli to się nie stanie - byle agent, przebrawszy się w ułańskie czako i zawiesiwszy ryngraf na piersi, poprowadzi naród dokąd zechce, podbijając bębenka ,,dumy narodowej" i manipulując fobiami;[…]” – mógł pozostać obojętny na dialektykę „katolickich myślicieli”?
Sam przecież głosił, że „socjalizm jest wytworem [...] etyki chrześcijańskiej znajdującej się u podstaw kultury europejskiej […] Jest wytworem pozytywnego odzewu na przykazanie miłości bliźniego", przeciwstawiając patriotyzm oparty na chrześcijańskiej miłości bliźniego szowinizmowi, megalomanii narodowej, egoizmowi i ksenofobii. Jego wierny uczeń, w wydanej w 1977 r. książce „Kościół, lewica, dialog” pisał już wprost: „Ludzie lewicy laickiej winni pragnąć zbratania z wszystkimi ludźmi dobrej woli, winni pragnąć zbratania z chrześcijanami nie mimo ich wiary, ale dzięki ich wierze; winni pragnąć, by każdy prześladowany chrześcijanin widział w nich właśnie, wyznawcach laickiego humanizmu, najbliższych i najuczciwszych przyjaciół. Tylko wtedy staną się godni swych wspaniałych antenatów z początku naszego stulecia”.
W marcu 1983 r. Lipski mógł już napisać do Jedlickiego: "Rzeczywiście, w 1956 r. Matki Boskiej i Piłsudskiego nie było aż tyle (...) jak dziś, to prawda. No, ale ludziom załamały się różne stare (lub zastępcze) złudzenia - i wrócił Piłsudski, a nawet Pan Roman (nie masz pojęcia, jak sobie zgodnie żyją). (...) Z nacjonalizmem dzieją się dziwne rzeczy: dominuje dość obskurancki, ale światły też zupełnie mocno się już rozepchnął, a obok tej opozycji pojawiły się inne: np. katolicyzm ludowy i hierarchiczny. Ten ludowy (...) jest bardzo radykalny”.
W cytowanym już artykule Magdaleny Grochowskiej, znajdziemy wspomnienia o Lipskim ludzi „demokratycznej opozycji” : „Jego przyjaźń zmuszała nas do wysiłku - opowiada Barbara Toruńczyk, założycielka i naczelna "Zeszytów Literackich". - Budził nasze zainteresowania historią, zapoznawał z literaturą, pchał do czytania i pisania. Formował nas. Myśmy wtedy chcieli prawdziwszego komunizmu. On - zawsze socjalista, liberał i antykomunista. Ale to nie był antykomunizm totalny jak u tych, którzy czekali, że przyjedzie Anders i anuluje okres PRL-u. On rozumiał, że rzeczywistość historyczno-polityczna zmieniła się zasadniczo, kształtuje nowe generacje i tego faktu nie można wziąć w nawias. Umiał sobie powiedzieć: to istnieje naprawdę i do tego trzeba teraz dostosować taktykę życiową. Wzór osobowy, który krzewił, to było coś więcej niż wzorzec zachowań politycznych. Również stosunek do człowieka - że o drugim trzeba pamiętać, opiekować się nim, na przykład rodzinami uwięzionych. To był cały sposób życia. On nam pokazywał, jak żyć w komunizmie bez świntuszenia i oszustw”.
Myśmy wtedy chcieli prawdziwego komunizmu…
„Jeśli odważamy się wzywać lud do rewolucyjnej zmiany społecznej – pisał Trocki w broszurze „O partii robotniczej - to ponosimy straszliwą odpowiedzialność, którą musimy traktować bardzo poważnie. A czymże jest nasza teoria, jeśli nie po prostu narzędziem działania? Tym narzędziem jest dla nas teoria marksistowska, bo aż do dziś nie wymyślono lepszego. Robotnik nie lubi fantazjować w sprawie narzędzi – jeśli są najlepsze, to będzie się z nimi obchodził ostrożnie, nie będzie ich porzucał ani żądał narzędzi fantastycznych, nie istniejących”.
Wszystko co powyżej zawarłem jest koniecznym skrótem, linią, wykreśloną poprzez rozliczne życiorysy, w których akty prawości mieszają się z nikczemnym zaprzaństwem. Do wielu z poruszonych wątków, powrócę. To streszczenie historii nie może nieść prostych, gotowych odpowiedzi. Będzie, co najwyżej szkicem, który zainspiruje do głębszych poszukiwań, do zasypywania „semantycznej przepaści”, jaka powstała w świadomości Polaków, traktujących komunizm jako system zbrodniczego kłamstwa. Świadomy wybór cytatów, w miejsce analizy być może zachęci do refleksji. Trocki, którego myśl wyznaczała granice revisio, nieprzekraczalne – jak się wydaje dla adeptów Lipskiego uczył, że „Materializm dialektyczny nie zna dualizmu środka i celu. Cel w sposób naturalny wynika z samego historycznego ruchu. Środki są w sposób organiczny podporządkowane celowi. Najbliższy cel staje się środkiem dla celu bardziej odległego”. Tym trudniej w środowisku, nazywającym się „demokratyczną opozycją” wskazać jeden cel, który jednocześnie nie byłby tylko środkiem…
Wyrosła z tego kręgu grupa ludzi nie mogła obalić komunizmu. Nawet gdyby bardzo tego chciała. Ich polityczna „transformacja”, zapoczątkowana schizmą roku 1956, utrwalona antysemicką, na wskroś stalinowską traumą, nie pozbawiła „dysydentów” wiary, nie naraziła ich na contradictio in adiecto. Czy zdefiniujemy ich działania jako obłudne i wyrachowane, czy będziemy w nich widzieć przejaw młodzieńczych, rewizjonistycznych mrzonek – w niczym nie zmieni to faktu, że mieliśmy do czynienia z „opozycją” wewnątrz systemu komunistycznego – nigdy zaś – opozycją przeciwko systemowi. Oni sami też, nigdy nie twierdzili, że walczą z komunizmem. Ich bitwy i działania dotyczyły tylko tych obszarów komunizmu, które nie przystawały do wizji dysydenckich, które były sprzeczne z ich sposobem widzenia doktryny. Nieznajomość „dualizmu środka i celu” pozwalała im z równym skupieniem traktować Kościół, jak robotników czy naród, w równym stopniu podziwiać Wojtyłłę jak Kiszczaka, na równi stawiać niepodległość jak „socjalizm z ludzką twarzą”. Wykorzystując imperatyw walki o wolność i nasze marzenia o „drodze ku Niepodległej”, łatwo przyszło im przyoblec się w szaty obrońców sprawiedliwości i usankcjonować nasze złudzenia pod szyldem awangardowej „demokratycznej opozycji”.
Nie sposób nie dostrzec jak tezy Golicyna o pozornym i sterowanym charakterze przemian w Bloku Sowieckim znajdują mocne uzasadnienie w fałszywym oppositio konstruktorów tych przemian, w ich dążeniu, wespół z komunistami do „historycznego kompromisu”. Nie sposób również nie widzieć, że prawdziwe oblicze tego sojuszu zdradza państwo, nazwane III RP – najcięższy dowód winy i historyczny akt oskarżenia.
CDN…
Źródła:
http://www.geocities.com/lbc_1917/2051kuron.htm
http://www.kuron.pl/osobie_cz1b.html
http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3358137
http://niniwa2.cba.pl/jan_jozef_ambasador_marzen.htm
http://www.marxists.org/polski/trocki/1937/08/stalinizm-bolszewizm.htm
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz