Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

czwartek, 7 sierpnia 2008

AGENT CZY DZIENNIKARZ – PYTANIA KONIECZNE

„Wedle funkcjonariuszy z departamentów I, II oraz III, praca z dziennikarzami nie nastręczała kłopotów operacyjnych. Agentów wśród żurnalistów werbowało się łatwo. Problemem był jedynie szczupły fundusz operacyjny jak na oczekiwania figurantów. Starano się to wynagrodzić w inny sposób - stanowiskami, pomocą przy awansach, wyjazdach zagranicznych, dostarczaniem materiałów, tzw. gotowców itp. […]Oficerowie operacyjni obsługujący media nie ograniczali się jedynie do brania. Rewanżowali się podopiecznym informacjami, z których żurnaliści ukręcali artykuły, reportaże, a nawet filmy czy scenariusze”. – ten cytat z blogu Henryka Piecucha dotyczy oczywiście sytuacji z lat 80-tych, co nie zmienia faktu, że dobrze obrazuje mechanizm współpracy dziennikarzy ze służbami. Skorzystam, więc z jeszcze jednego cytatu z książki Piecucha “W sieci teczek. Cele i sposoby działania tajnych służb PRL w świetle dokumentów”; CB, Warszawa 2005 –
„Wśród dziennikarzy średnie zinfiltrowanie i nasycenie agenturą było wyższe niż w innych środowiskach. Nie było redakcji, w której nie pracowałoby 2-3 agentów i do 50 procent współpracowników na etatach dziennikarskich nieewidencjonowanych w oficjalnych dokumentach. Każda większa redakcja miała swojego oficera obiektowego, który prowadził przepisaną instrukcjami dokumentację operacyjną.”
Tyle historia. Byłoby chyba naiwnością sądzić, że nie ma ona ciągu dalszego.
Agentów potrzebują służby w każdym czasie i miejscu. W czasach, gdy ośrodkiem kształtowania opinii i nastrojów społecznych, stają się publiczne lub prywatne media, żadne służby nie zrezygnują z zapewnienia sobie wpływu na ten obszar życia.
Czy warto w ogóle stawiać dziś pytanie o agenturę służb, ulokowaną w mediach, skoro niemal wszystkie publikacje opisujące polityczne afery ostatnich lat, wskazują na istnienie bliskich związków niektórych dziennikarzy z funkcjonariuszami? Przecieki, publikacje tajnych materiałów, informacje ze śledztw, dane operacyjne – to tylko niektóre z widocznych dowodów na istnienie tych związków. Pytać należałoby, więc o ich charakter, o to, czy wykraczają poza zasady współpracy dziennikarza ze służbami i próbować zdefiniować dozwolony zakres tej współpracy.
Nie mam na myśli wyłącznie dziennikarzy śledczych, którzy z racji podejmowanych tematów są zmuszeni niejako do korzystania z pomocy ludzi ze służb specjalnych lub informatorów w policji, prokuraturze czy sądach. Nie mam również na myśli tego rodzaju współpracy, która nie podlega pod definicję agenta – jako tajnego i świadomego współpracownika. Brak lustracji środowiska dziennikarskiego oraz ujawnione w Raporcie z weryfikacji WSI faktów współpracy wielu dziennikarzy z wojskowymi specsłużbami, musi jedynie potęgować pytania o agenturę w mediach.
Również zdarzenia z ostatnich miesięcy, podczas których byliśmy świadkami rozgrywania kombinacji operacyjnej, wymierzonej w ludzi związanych z Komisją Weryfikacyjną WSI, uprawnia do stawiania pytań w tym zakresie.
Nie można pomijać roli, jaką w tej operacji odegrali dziennikarze – znacznie wykraczającej poza relację zdarzeń. Nam, jako odbiorcom tych przekazów wolno pytać – czy była to rola obiektywnych sprawozdawców, politycznych stronników czy też mieliśmy do czynienia z wykonywaniem zadań zleconych przez służby?
Nikt z dziennikarzy, nie powinien mieć pretensji do ludzi stawiających takie pytania ani oburzać się, że zostały sformułowane. Odpowiedź na nie, bardziej leży w interesie samych dziennikarzy, niż odbiorców.
Są, bowiem w najnowszej historii polskiego dziennikarstwa rzeczy, które wymagałyby reakcji nie tylko dociekliwych blogerów, ale komisji śledczych lub prokuratury.
Do takich spraw zaliczam np. wyjaśnienie roli Anny Marszałek i Bertolda Kittela, w znanej kombinacji operacyjnej, skierowanej przeciwko wiceministrowi MON – Romualdowi Szeremietiewowi i jego asystentowi, Zbigniewowi Farmusowi. Na próbie wyjaśnienia tej sprawy „połamał sobie zęby” ówczesny minister sprawiedliwości Lech Kaczyński, gdy za wszczęcie postępowania został zdymisjonowany przez premiera Buzka.
Może ktoś pokusi się kiedyś o wyświetlenie mechanizmów tej prowokacji i wytłumaczy szczególną rolę, jaką odegrali w niej wymienieni dziennikarze? Jest tak wiele elementów wspólnych, łączących sprawę z roku 2001 z obecną „aferą aneksowi”, że byłoby aktem wielkiej naiwności nie zwrócenie na to uwagi. Szczególnie ( a może przede wszystkim) osoba Bronisława Komorowskiego i udział oficerów WSI łączą obie sprawy i nakazują doszukiwać się podobnych mechanizmów działania. Jak w roku 2001, tak też obecnie artykuły podpisane przez Annę Marszałek dały początek interwencji służb i działaniom prokuratury. Nie wystarczą tu zapewnienia samych zainteresowanych, ani pełne oburzenia głosy ich środowiskowych „adwokatów”. W dziedzinie działalności służb specjalnych nie ma pojęcia „przypadku”. Każdy ruch i czynność, a tym bardziej każda publikacja, ukazująca się w gazecie, która wielokrotnie potwierdzała swoje polityczne zaangażowanie i bliskie związki ze środowiskiem służb – musi prowokować pytania i wątpliwości.
Tym bardziej, jeśli ta sama „gwiazda” dziennikarstwa śledczego przewija się przez sprawę „afery aneksowej” i odgrywa w niej niejasną do końca rolę. Dość zacytować jedną tylko wypowiedź pani Marszałek, by pojawiły się ważne pytania:
„Po pierwsze Lichocki nie był moim informatorem. Wbrew temu, co twierdzi Macierewicz, pisząc w listopadzie o tym, że aneks do raportu o WSI jest do kupienia na czarnym rynku, miałam zupełnie inne źródła informacji. Mało tego, znam ludzi, którzy poznali ten dokument i przeczytali rozdziały na swój temat (m.in. o handlu bronią, prywatyzacji TP SA, informatyzacjach robionych przez Prokom)” i dalej – „Paradoks! Tak się bowiem składa, że Lichocki był informatorem zupełnie innych dziennikarzy, w tym takich, do których Macierewicz i PiS mają bezgraniczne zaufanie...”
Takie wyznanie dziennikarki pojawia się na blogu Sylwestra Latkowskiego w dniu 24 maja br.
Jeśli pani Marszałek przyznaje się otwarcie do znajomości treści aneksu i znajomości z ludźmi, którzy „poznali ten dokument”, trzeba zapytać, czy prokuratura zainteresowała się tą szczególną wiedzą dziennikarki i jej znajomościami? Czy ktoś sprawdził, jaką rolę w rzekomym ujawnieniu „przecieków” z aneksu, odegrała sama Marszałek? Jak należy rozumieć sugestywne twierdzenie o „innych dziennikarzach, do których Macierewicza i PIS mają bezgraniczne zaufanie”? Z czego wynika ten szczególny „podział” i na kogo miał wskazywać?
W kontekście zarzutów stawianych Sumlińskiemu i roli Anny Marszałek w wytyczeniu „celów” akcji ABW, to bardzo zasadne pytania. A jak należy zinterpretować, inne słowa dziennikarki, w których dezawuuje rolę Lichockiego, czyniąc z byłego oficera WSW „dziadka –emeryta” –
„Ten niby spec, to „dziadek-emeryt”, któremu się wydawało, że coś rozgrywa, a którym prawdopodobnie ktoś zagrał. To taki człowiek, który od kilkunastu lat był poza służbami, ale nie mógł się z nich wyleczyć. Chciał być stale na topie, więc ciągle gromadził jakieś informacje i ze służb (od dawnych kolegów z WSW, ale też SBeków), oraz od ludzi Kościoła, polityków i... dziennikarzy i „jako dobrze poinformowany” puszczał dalej. Jego informacje były mniej więcej w połowie prawdziwe. Reszta to były konfabulacje — np. wnioski na podstawie tego, co gdzieś usłyszał, albo plotki, których nie był w stanie zweryfikować.
On się nie spodziewał, że to wszystko tak się rozwinie (opisanie go w gazecie, przeszukanie i zatrzymanie), dlatego żadnej riposty przygotować nie zdążył”.
Doprawdy, czytając te wyznania można niemal zapłakać nad losem biednego emeryta, któremu z samotności trochę „poprzestawiało” się w głowie.
Czy takie wrażenie odniósł czytelnik artykułów pisanych przez Annę Marszałek w „Dzienniku”, gdy nazywano Lichockiego „człowiekiem związanym z Macierewiczem ? Czy powyższe wnioski można wysnuć, na podstawie zawartych w artykule „Kto handlował aneksem Macierewicza?” twierdzeń w rodzaju: „Sprawa jest poważna. Bo jeśli Lichocki rzeczywiście ma dostęp do aneksu i nim handluje, to jest to przestępstwo i kompromitacja Macierewicza”. Używanie trybu warunkowego, nie pozbawiało tych twierdzeń wiarygodności.
Jeśli dziennikarka operuje dziś tak precyzyjnym portretem psychologicznym Lichockiego, dlaczego w ogóle dała wiarę jego relacjom? Dlaczego prokuratura przywiązuje do nich wagę?
A wreszcie – czemu dziennikarka dzieli się tym uwagami dopiero teraz, gdy ofiarami „afery aneksowej” padli właśnie ludzie, do których „Macierewicza i PIS mają bezgraniczne zaufanie”?
Pytania, dotyczące roli Anny Marszałek i kilku innych dziennikarzy można by mnożyć. Tylko, po co – skoro sami jej koledzy po fachu nie są zainteresowani wyjaśnieniem tej sprawy, a próby stawiania pytań nazywa się „opluwaniem”? Ten sposób reakcji zbyt mocno przypomina zachowania polityków, by odmówić sobie jego skomentowania.
Być może na miano reprezentatywnych dla takiej postawy, zasługują słowa Sylwestra Latkowskiego z jego wczorajszego wpisu na blogu :
„Nie plujcie na ludzi, którzy przyczynili się wraz z innymi dziennikarzami, tu należy przytoczyć długą listę idącą w poprzek podziałom politycznym, do tego, że Wojtek Sumliński ma wsparcie w mediach, chyba, że tylko pozornie zależy Wam na jego losie, a interesują Was rozgrywki polityczne.
Media w sprawie Wojtka Sumlińskiego nie uległy presji, wrzutkom służb i prokuratury, a zapewniam, że mogły postąpić inaczej i publikować przecieki ze śledztwa.
Przestańmy patrzeć na pewne sprawy tak jakby obowiązywały tylko dwie strony, biała i czarna. Pomiędzy nimi jest jeszcze szarość.”
Pouczający to tekst, a jeszcze bardziej dyskusja pod nim, z której Latkowski wychodzi mocno pokiereszowany. Wbrew gołosłownym, nie popartych najmniejszym argumentem twierdzeń pana dziennikarza – trzeba wyraźnie powiedzieć, że nie wiemy; czy dziennikarze nie ulegli presji, czy nie współpracowali ściśle ze służbami i nie korzystali z materiałów operacyjnych i informacji „podsyłanych” przez służby, czy nie zostali wykorzystani jako narzędzie w politycznej rozgrywce – co gorsza, jako narzędzie świadome celów takiego użycia.
Dlatego pytamy.
Wiemy za to, że choć świat nie jest czarno-biały, to „szarość” wydaje się kolorem najgorszym dla dziennikarza. Słowa, jak powyżej cytowane, wystawiają fatalne świadectwo ich autorowi. Jego obowiązkiem - jeśli temat chce podjąć, jest rzetelne wyjaśnienie swojej, (a skoro wypowiada się w sprawie Anny Marszałek) – również jej roli w kombinacji operacyjnej, zwanej „aferą aneksową”. Żadne „nakazy na wiarę” czy powoływanie się na „wiedzę tajemną”. Albo jest się dziennikarzem, gdzie jawność i prawda stanowią najwyższą rację działania, albo (do wyboru): kolegą kolegi, politycznym klakierem, umoczonym cwaniakiem, osobowym źródłem informacji czy agentem wpływu. Wolno być każdym z wymienionych - pod jednym wszakże warunkiem, że zrezygnuje się z dziennikarstwa.
Dopóki Anna Marszałek, Bertold Kitel czy Sylwester Latkowski nie wyjaśnią nam, jasno i precyzyjnie – jaką rolę odegrali w sprawie „afery aneksowej” i jaką odgrywają dziś , wobec Wojciecha Sumlińskiego, dotąd wszelkie podejrzenia, że nie była to rola obiektywnych i rzetelnych dziennikarzy będą uzasadnione. Czy się to im podoba, czy nie.
Środowisko, które od lat skutecznie unika lustracji, a wielu jego przedstawicieli było uwikłanych we współpracę agenturalną z PRL-owską bezpieką, nie może udawać, że upływ czasu, wymiana pokoleniowa czy proces „samooczyszczania” wystarczy, by dziennikarze stali się wiarygodnymi uczestnikami życia publicznego. Jeśli chcą, byśmy dawali im wiarę – muszą wpierw dać nam wiedzę o nich samych. Jeśli wymagają zaufania, (bo stanowi ono istotę ich zawodu), nie mogą swoim zachowaniem tego zaufania podważać i wzorem polityków, kreować się na „święte krowy”.
Można się zastanawiać, dlaczego jedna władza hołubi niektórych dziennikarzy a innym zarzuca nierzetelność, dlaczego jedni są jej pupilami, a drugim stawia się zarzuty karne? Można wprowadzać idiotyczne podziały na prawicowych i lewicowych dziennikarzy lub stosować kryteria ideologiczne do oceny ich pracy. W niczym jednak nie zmieni to faktu, że mając do czynienia z zawodem zaufania publicznego, mamy prawo oczekiwać od dziennikarzy transparentności i rzetelności i dokonywać ocen ich pracy według jasnych, czytelnych kryteriów. Dziś tego zabrakło.
Choć niezwykle trudno byłoby interpretować zaangażowanie jakiegoś dziennikarza, jako efekt współpracy agenturalnej, odrzucanie takich relacji a priori stanowiłoby akt poważnej ignorancji. W mediach III RP istnieje agentura - i to twierdzenie jest równie wiarygodne jak niemożliwe do udowodnienia, bez sięgnięcia do akt służb specjalnych lub dokumentów archiwalnych. Dlatego każdy zarzut postawiony personalnie będzie niewiarygodny i niemożliwy do udowodnienia. Więcej – będzie krzywdzący wobec osoby, której dotyczy i przyniesie więcej strat, niż rzekomych korzyści.
Nie jest moją intencją stawianie komukolwiek zarzutu agenturalności i autorytarne twierdzenie, że ten czy ów dziennikarz działa jako agent wpływu, dywersji czy jako osobowe źródło informacji. Nie mam do tego dostateczne wiedzy, a tylko ona może uprawniać do podobnych twierdzeń. Jak wiemy z doświadczenia, czasem i ta wiedza staje się jawna.
Skoro jednak obserwujemy, tak wiele niepokojących i groźnych zjawisk w polskich mediach, skoro widzimy polityczne, stronnicze zaangażowanie dziennikarzy, a wreszcie - skoro dostrzegamy wpływy służb specjalnych i środowisk agenturalnych na bieżące wydarzenia, nie można nie łączyć tych zjawisk i nie stawiać ważnych pytań.
Media, które w PRL- u spełniały wyłącznie rolę służebną wobec partii, pozbawione podmiotowości i wpływu na własny język, mogły w III RP pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności”. Jako sprzymierzeńca miały społeczeństwo i standardy państwa demokratycznego, które wyznaczają mediom rolę instytucji niezależnego arbitra, gwarantującego względną higienę życia publicznego, czyli coś, co można nazwać umownie "ładem moralnym”. Takie media były w interesie nas wszystkich.
Ale takich mediów w Polsce nie mamy. Wiedzą o tym sami dziennikarze i ci z odbiorców medialnego przekazu, których stać na samodzielne oceny. Obawiam się, że jeśli sami dziennikarze nie poradzą sobie dziś z pytaniami, jakie pojawiły się w sprawie „afery aneksowej” i w sprawie Wojciecha Sumlińskiego – długo jeszcze będziemy mogli o wolnych i niezależnych mediach pisać, jako o nieosiągalnym wzorcu.





1.http://piecuch.pl/blog/?m=200508
2.http://www.latkowski.com/blog/komentarze/lista/id,1324
3.http://www.latkowski.com/blog/komentarze/lista/id,1368

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz