Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

niedziela, 30 maja 2010

ANATOMIA DEZINFORMACJI – ZAKOŃCZENIE.

Od momentu, gdy Prokurator Generalny Rosji Jurij Czajka w dniu 6 maja br. poinformował, że Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przygotowuje się do przekazania stronie polskiej materiałów z prac komisji, wśród których mają się znaleźć kopie zapisów z czarnych skrzynek Tupolewa, rozpoczęto właściwą kampanię dezinformacji w zakresie utrwalenia przekazu o winie pilotów i naciskach ze strony prezydenta Kaczyńskiego.
Przekazywane wcześniej oceny, dotyczące przyczyn katastrofy, kontrolowane  przecieki ze śledztwa, liczne publikacje prasowe czy medialne „wrzutki” w postaci filmów lub relacji „świadków”, były przydatne w pierwszym etapie kampanii, prowadząc z jednej strony do powstania chaosu informacyjnego, z drugiej zaś ukierunkowując świadomość odbiorcy na mocniejszą dawkę dezinformacji. Etap ten mógł zostać zamknięty, gdy Rosjanie weszli w posiadanie wszystkich czarnych skrzynek z rozbitego samolotu, a tym samym mogli dokonać pełnej synchronizacji danych w kierunku wykazania pożądanej wersji zdarzeń.
Pojawiające się od dnia 10 kwietnia wypowiedzi strony rosyjskiej, sugerujące winę pilotów i naciski ze strony prezydenta jednoznacznie wskazywały, że podstawowym „materiałem dowodowym” na uwiarygodnienie fałszywej tezy mogą być tylko zapisy głosów z kabiny pilotów. Jest oczywiste, że przy takim założeniu, same czarne skrzynki nigdy nie trafią już w ręce polskich śledczych, a dalszą podstawą dezinformacji będą wyłącznie kopie protokołów z odsłuchania zapisów. To wygodne położenie, Rosjanie zawdzięczają pełnej uległości ze strony polskich śledczych oraz świadomej, kolaboracyjnej postawie grupy rządzącej
Przejście do drugiego etapu kampanii wymagało uruchomienia nowych przekaźników wersji dezinformacyjnej i zwiększenia liczby rezonatorów. Ten cel osiągnięto w dość prosty sposób, posługując się przekazem osób, które wcześniej miały uwiarygodnić się w oczach opinii publicznej oraz  potęgując ilość kontrolowanych przecieków. Żadnym problemem, (przy całkowitej bierność strony polskiej) nie mogła być również dla Rosjan gra na czas, polegająca na składaniu pustych deklaracji o przekazaniu materiałów ze śledztwa. Intencją tej gry jest precyzyjny wybór właściwego momentu na ujawnienie treści rzekomych zapisów z czarnych skrzynek, tak, by spreparowana dezinformacja mogła być użyteczna, również w kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego.
Dość łatwo można wskazać, jak po dniu 6 maja następowało przyśpieszenie  kampanii dezinformacji. Szczególnie ważne były dni następne i ich analizie warto poświęcić więcej uwagi.
W godzinach porannych w dniu 6 maja TVN24 i RMF FM, powołując się na „anonimowe źródła w polskiej prokuraturze” donosiły, że „według nieoficjalnych ustaleń piąty głos, nagrany przez rejestratory zapisujące rozmowy w kabinie pilotów prezydenckiego Tupolewa, należał do kobiety”.
7 maja te same stacje informowały, że „głos w kabinie nie należał do kobiety” powołując się na opublikowany tego dnia artykuł „Piąty głos w kokpicie: dyrektor Kazana?” autorstwa Wacława Radziwinowicza (korespondenta GW w Moskwie) i Wojciecha Czuchnowskiego. Nie przypadkiem temu właśnie przekaźnikowi (GW) powierzono rolę inicjatora drugiego etapu dezinformacji.  Wacław Radziwinowicz ( na co już wielokrotnie zwracałem uwagę) był tuż za Władymirem Żyrinowskim pierwszym „polskim” przekaźnikiem wersji o naciskach i winie pilotów i zaprezentował ją już w dwie godziny po katastrofie na stronie internetowej „Nowej Gaziety”.
7 maja tandem z GW donosił: „Według informacji "Gazety" piąty głos - osoby spoza załogi, która przed lądowaniem weszła do kabiny - najprawdopodobniej należy do dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany z MSZ. - Urzędnik pyta załogę: czy wszystko przebiega zgodnie z planem i czy trzeba się liczyć ze spóźnieniem? - relacjonuje nasze źródło w MSWiA.”
Dla uwiarygodnienia przekazu, GW posłużyła się relacją tzw. świadka (czyli osoby podstawionej w celu przekazania treści dezinformującej) niejakiego  Nikołaja Łosiewa - emerytowanego pilota wojskowego, który cudem odnaleziony po kilku tygodniach od zdarzenia zapewniał, iż w rozbitej kabinie widział oprócz członków załogi przypiętych pasami do foteli ciało jeszcze jednej osoby.
Mamy zatem mocny akcent dezinformacji: w postaci przecieku z zapisu rozmowy w kabinie pilotów ( której rzekoma treść pozwala już ocenić postawę oficjeli), wzmocnionej relacją naocznego świadka, z której miałoby wynikać, że do końca lotu osoba spoza załogi była w kabinie). Całość dopełnia informacja, iż „źródła rządowe oficjalnie odmawiają potwierdzenia nazwiska Kazany, ale nie zaprzeczają, że to m.in. pracownik MSZ poleci do Moskwy identyfikować piąty głos.”
Tego samego dnia, na konferencji prasowej Prokurator Generalny Andrzej Seremet po powrocie z Moskwy zapewniał, że „zależy mu na upublicznieniu zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu. Ich ujawnienie opinii publicznej przeciąga się jednak, bowiem "materiał zebrany na skrzynkach jest do tego stopnia złej jakości, że należy przedłużyć badania" - tłumaczył Seremet i zapewnił, że  polska strona otrzyma oryginały czarnych skrzynek. Nie wykluczył, że jest szansa na ujawnienie nie tylko stenogramów, ale także zapisów audio”. Dowiedzieliśmy się również, że „Andrzej Seremet nie chciał także ani potwierdzić, ani zaprzeczyć doniesieniom "Gazety Wyborczej".
Z dzisiejszej perspektywy wiemy już, że Rosjanie nie przekazali żadnych materiałów z odsłuchu czarnych skrzynek, a Polsce nie zostaną zwrócone same urządzenia, a jedynie kopie stenogramów. Z tego względu, całość przekazu prokuratorów Czajki i Seremeta należy traktować jako merytorycznie bezwartościowy element gry na czas. Jedynie ważnym przekazem była dezinformacja TVN, RMF i GW, dzięki której odbiorca miał dowiedzieć się, że w kabinie pilotów była piąta osoba, której obecność może mieć związek z przyczynami katastrofy.
6 – 7 maja to również czas niezwykłej „przemiany” Edmunda Klicha. Jeszcze 23 kwietnia szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL) mówił o "zmuszaniu go do współpracy z prokuratorami", "braku jakiekolwiek pomocy ze strony rządu" i "chaosie panującym w Rosji". Krytykował zaniedbania MON i twierdził, że Polska jest petentem w rosyjskim śledztwie.
W wywiadzie dla TVN Klich twierdził: - „Ja wiem jaki jest tego wszystkiego cel i kto robi larum. Ludzie, którzy są odpowiedzialni za tę katastrofę chcą zwalić wszystko na pilotów. A oni są tymi, którzy na końcu łańcucha zbierają błędy wszystkich. Błąd tkwi bowiem w systemie. Lotnictwo państwowe jest w permanentnym kryzysie” oraz sugerował, że należało przejąć całość lub część śledztwa od Rosjan.
Te słowa Edmunda Klicha i mocna krytyka rządzących zwróciły uwagę mediów na szefa PKBWL i przysporzyły mu wielu zwolenników, głównie wśród osób podobnie oceniających bierną postawę rządu i podważających ustalenia rosyjskiego śledztwa.
„Metamorfoza”  Klicha  nastąpiła w trakcie pobytu w Moskwie. Rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w oficjalnym komunikacie poinformował, że szef naszej komisji nie może nachwalić się Rosjan. Na roboczym spotkaniu Komisji technicznej MAK z komisją powołaną w Polsce miał powiedzieć, że "prace Komisji Technicznej prowadzone są zgodnie z międzynarodowymi standardami, które wyznacza załącznik 13. do Konwencji Chicagowskiej, co pozwala na niezależną i obiektywną pracę oraz podkreślił, że Komitet Techniczny MAK pozostaje w ścisłej współpracy z polskim ekspertami i w krótkim czasie poczynił ogromną pracę. Wyraził również uznanie dla dobrej organizacji pracy, dającej polskim specjalistom możliwość, by w pełni uczestniczyć we wszystkich badaniach i mieć dostęp do wszelkich materiałów - czytamy w komunikacie MAK.
Od dnia powrotu z Moskwy (6 maja) Edmund Klich każdą, kolejną wypowiedzią zdawał się potwierdzać, że zasługuje na zaufanie rosyjskich przyjaciół. To na nim, od tej pory spoczął obowiązek podtrzymywania i rozwijania głównej tezy dezinformacyjnej. Sposób, w jaki Klich spełniał rolę przekaźnika dowodzi, że wypełniał tę misję świadomie i profesjonalnie, nawet, gdy zdarzało mu się popełnić drobne błędy.
8 maja w rozmowie z dziennikarką RMF FM Klich wyznał: „Ja mogę przypuszczać, właściwie wiem, do kogo może należeć piąty głos nagrany przez rejestrator zainstalowany w kokpicie samolotu Tu-154”. I dodał „głos piątej osoby pojawił się nawet kilkanaście minut przed katastrofą. Nie miał on wpływu na zdarzenia w kabinie. O tym, kim jest ta osoba, dowiemy się wówczas, gdy strona rosyjska uzna to za stosowne. Na pewno dowiemy się po zakończeniu badań, wtedy będę zwolniony z tej tajemnicy. To może trwać nawet rok.”
Ostatnie dwa zadania były oczywiście zbędne, choć ten błąd pozwala nam ocenić miarę wiarygodności przekaźnika rosyjskich dezinformacji.
Tego samego dnia, w programie TVN Klich pytany o „piątą osobę”  zwierzył się: „Ja muszę być wiarygodny w stosunku do strony rosyjskiej. To jest ujawnianie informacji, która może wiązać się z przyczyną i jest związana z badaniem”, choć jeszcze przed kilkoma godzinami twierdził, że „głos (...) nie miał wpływu na zdarzenia w kabinie”.
Jednocześnie Klich złożył znamienną deklarację lojalności, mówiąc o współpracy z Rosjanami: „Ja byłem zawsze zadowolony. Nigdy nie narzekałem na współpracę ze stroną rosyjską. Ja mówiłem o problemach, które wynikały z braku tłumaczy na początku. Ale to była strona polska, nie rosyjska”. Swoje wcześniejsze, krytyczne oceny skwitował krótko: "to było przekłamanie medialne. Można powiedzieć, że w tej chwili jest wszystko dobrze”.
15 maja w rozmowie z moskiewskim korespondentem RMF FM Edmund Klich poinformował, że „rosyjscy eksperci na podstawie zapisów czarnych skrzynek i po przesłuchaniu świadków odtworzyli ostatnie minuty lotu prezydenckiego tupolewa, jednak symulacja nie daje odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do katastrofy .Jeśli skoncentrujemy się na działaniu pilota, to wnioski będą bardzo płytkie”.
„Ta symulacja daje odpowiedź na to, co się stało. A dlaczego - to jest kolejny etap badań, analiz. (...) Tu jest odtworzony przebieg lotu, jeszcze może nie tak bardzo precyzyjnie, jeszcze jakieś tam doprecyzowanie może być, natomiast to jest stan, co się stało. A nie ma odpowiedzi, dlaczego się stało. Bo to jest odpowiedź o wiele trudniejsza” - tłumaczył Klich.
Przekładając tę bełkotliwą nieco wypowiedź na język polski, należałoby uznać, że zapisy z czarnych skrzynek (a więc również treść rozmów z kabiny pilotów) nie przynoszą odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego doszło do katastrofy?
Okazuje się, że tak logiczny wniosek jest błędny, bo już kilka dni później, 19 maja PAP powołując się na osobę, „która zna kulisy badania okoliczności katastrofy” podała, że „jedną z dwóch osób nienależących do załogi, których głosy w kokpicie Tu-154 zarejestrowała czarna skrzynka, był dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik”.
Natomiast szefowa rosyjskiej komisji Tatiana Anodina potwierdziła, że  drugi z tych głosów został już zidentyfikowany, ale ze względów etycznych, z uwagi na rodzinę, informacja, do kogo należał - nie zostanie na razie upubliczniona”. Nie zapomniała przy tym zauważyć, iż „kwestia ewentualnego wywierania wpływu na załogę musi być jeszcze zbadana bo ma to duże znaczenie przy wyjaśnieniu okoliczności katastrofy”.
Sygnałem do rozpoczęcia głównego etapu dezinformacji, było ogłoszenie (19.05)  tzw. raportu wstępnego rosyjskiej komisji MAK, w którym wyraźnie zasugerowano winę pilotów oraz uwypuklono wątki dotyczące obecności osób trzecich w kokpicie i domniemanych nacisków. Wyraźnie też wskazano, że nie ma szans na zwrot Polsce czarnych skrzynek, a podstawę informacji będą stanowić wyłącznie protokoły z odsłuchu nagrań.
21 maja Edmund Klich pytany o to, czy nadal uważa, że presja wywierana na załogę samolotu nie miała znaczenia, odparł: "ja mówiłem to na konferencji w Moskwie, że nie miała, bo ja wtedy znałem rozmowę, która była prowadzona 16 minut przed zdarzeniem. Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził". Poinformował również, że „kontrolerzy lotu podali załodze dobre dane, ostrzegali polską załogę przed pogarszającą się pogodą” oraz  podkreślił, że „Tu-154 nie miał zgody na lądowanie na lotnisku pod Smoleńskiem.”
W tym momencie sprawa wydaje się przesądzona i każda następna wypowiedź miała wyłącznie pogłębiać pierwotne zarzuty.
24 maja Klich w wywiadzie dla RMF FM, naciskany przez Konrada Piaseckiego odmówił ujawnienia  nazwiska osoby znajdującej się w kabinie pilotów, oświadczając: „ ja wiem, ale nie będę mówił. Nie jestem upoważniony. Informację wydaje MAK”, a na pytanie: „Ale to była presja wprost? Słowna presja?” odpowiedział:  „Nie, nie było takiej. Ja już mówiłem wcześniej”. Kilka godzin później w TVN, najwyraźniej już „upoważniony” Klich  przyznał, że chodzi o gen. Błasika.
Żadnych wątpliwości, co do winy pilotów Klich nie miał już w  wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 25 maja, gdy stwierdził: „To załoga Tu-154 popełniła błędy, które doprowadziły do tragedii”, dodając, że „piloci zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia wysyłane przez automatykę samolotu i podjęli nadmierne ryzyko, a przyrządy w Tu-154 na pewno nie zmyliły załogi”.
Natychmiast, do tego głosu przyłączyły się rosyjskie media: „To była wina pilotów” – stwierdziła agencja Ria Novosti i telewizja Russia Today, powołując się na wypowiedzi Edmunda Klicha. Ria Novosti dodała również, że Klich potwierdził obecność w kokpicie dowódcy wojsk lotniczych, gen. Błasika, który kilka minut przed tragedią chciał uzyskać informację "co się dzieje".Według rosyjskich mediów drugim głosem w kabinie był szef protokołu dyplomatycznego MSZ, Mariusz Kazana.
Do chóru rosyjskiej kampanii dezinformacji dołączyli również niektórzy z pilotów. Płk Stefan Gruszczyk, b. pilot specpułku oraz kpt. Dariusz Sobczyński, w TVN dywagowali, że ich koledzy „przekroczyli wszelkie dopuszczalne możliwości tego samolotu i tego lotniska. To było złamanie wszystkich przepisów. To jest wszystko pisane krwią” , potwierdzili rosyjskie tezy, jakoby „załoga była nie za bardzo zgraną  oraz  posunęli się do stwierdzenia, że zachowanie pilotów Tu-154 było „samobójstwem”.
Warto także odnotować głos tzw. eksperta lotnictwa – Tomasza Hypkiego, który 26 maja na antenie TVN  uznał, że „piloci prezydenckiego Tu-154 musieli działać pod presją”. Jego zdaniem, już sama obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, miała wpływ na podejmowane przez nich decyzje, nawet gdy nie wydał im on bezpośrednio polecenia, by lądowali pod Smoleńskiem. – „To przekroczenie najbardziej elementarnej procedury, jaką można sobie wyobrazić i stworzenie ogromnego niebezpieczeństwa. Można powiedzieć, że ta załoga zachowała się kompletnie nieodpowiedzialnie” - stwierdził Hypki.
Opinia tego absolwenta Wydziału Mechaniki, Energetyki i Lotnictwa. Politechniki Warszawskiej, wiernego obrońcy interesów Wojskowych Służb Informacyjnych – nie może dziwić. Występujący jako niezależny ekspert Tomasz Hypki - prezes Agencji Lotniczej Altair Sp. z o.o. jest od lat 80. – czyli od czasu gdy podjął pracę w Zespole Lotniczych Konstrukcji Kompozytowych ściśle związany z przemysłem zbrojeniowym. Na początku lat 90. współpracował z  Szefostwem Techniki Lotniczej w Ministerstwie Obrony Narodowej. Z tego okresu pochodzi wspólny projekt Instytutu Lotnictwa i firmy Tomasza Hypkiego budowy samolotu bezzałogowego o nazwie „Sowa”, przeznaczonego do wojskowych celów wywiadowczych. W roku 2004, gdy WSI skompromitowały się w sprawie przetargu na wyposażenie i uzbrojenie irackiej armii, wspierając firmę „specjalnego znaczenia” Ostrowski Arms, Hypki dowodził, że Andrzej Ostrowski jest zaledwie niegroźnym mitomanem, „ służby mogły wszystkie nie wiedzieć”, a winą za zaistniałą sytuację obarczył ...Amerykanów.
Ten sam Hypki na łamach pisma „Raport”, w artykule z 2007 roku „Rozstrzeliwanie Rosomaka” występując w obronie ujawnionej w Raporcie z Weryfikacji WSI agentury medialnej dowodził: „Twórcy Raportu o WSI merytorycznie nie dorastają do pięt naszym autorom”. Można tam także przeczytać, że „autorzy Raportu o WSI okazali się skrajnie nieuczciwi. Być może byli nawet pod wpływem lobbystów konkurencyjnych wobec Patrii i jej AMV producentów” [...]  „Analizując tekst Raportu o WSI można się zastanawiać, skąd bierze się jego stronniczość w  ocenie przetargu na KTO. Może Antoni Macierewicz ocenia innych podług własnej miary? Sam od lat lobbuje za wieloma amerykańskimi przedsięwzięciami w Polsce (zakup F-16, wyprawa na Irak, tarcza antyrakietowa, która jest przecież nie tylko przedsięwzięciem wojskowym i politycznym, ale i biznesowym - wiadomo, że w  Polsce miałby ją realizować Boeing). Na łamach wydawanego przez niego Tygodnika Głos regularnie ukazywały się artykuły na te tematy, często pisane przez jego - również obecnie - najbliższego współpracownika, a do niedawna redaktora naczelnego Głosu, Piotra Bączka. Czy skoncentrowanie się w Raporcie o WSI na sprawie transportera to nie kolejny przejaw ich lobbingu?”  - pytał „ekspert” Hypki.
W roku 2008 Tomasz Hypki  oskarżał PiS o zamiar zniszczenia firmy zbrojeniowej „Bumar”, a w październiku 2009 roku, gdy Rosja wspólnie z Białorusią ćwiczyła atak atomowy na Polskę i w ramach manewrów wojskowych "Zapad" i "Ładoga" symulowała desant na plażę polskiego wybrzeża, tłumienie powstania wywołanego przez polską mniejszość na Białorusi oraz testowała samoloty rosyjskich sił jądrowych, ten sam „ekspert” stwierdził: „Rosjanie po prostu testują sprzęt, który mają. Amerykanie też robią analogiczne próby”.
Postaci tej poświęcam więcej miejsca, bo wydaje się charakterystyczna i pozwala precyzyjnie wykazać, kim są osoby pełniące dziś rolę  przekaźników rosyjskich dezinformacji.
           
Nietrudno zrozumieć, że z treści rzekomych rozmów, jakie zostaną ujawnione w przyszłym tygodniu wyłoni się jednoznaczny obraz, potwierdzający tezę o winie pilotów i naciskach ze strony prezydenta Kaczyńskiego.
Z całą odpowiedzialnością można uznać ten obraz za fałszywy i spreparowany na potrzeby Rosjan i polskiej grupy rządzącej. Świadczy o tym przede wszystkim fakt, że taką tezę przyjęto i forsowano  a priori,  natychmiast po katastrofie, nie mając ku temu żadnych racjonalnych  podstaw, ani dowodów.  Dlatego też, przez kolejne tygodnie głównym zajęciem rosyjskiej komisji było poszukiwanie „materiałów dowodowych” na poparcie fałszywej tezy – czyli dążenie do odzyskania wszystkich rejestratorów lotu,  a podstawowym zadaniem rosyjskich i polskojęzycznych mediów  - propagowanie dezinformacyjnych przecieków i wrzutek  Mając na uwadze fakt, że nie istniały żadne, racjonalne przesłanki dla formułowania hipotezy o winie pilotów i wywieranych na nich naciskach  - cały przekaz jest oczywistą „spiskową teorią”, z podstawowym jej atrybutem w postaci założenia, że osoby obecne na pokładzie prezydenckiego samolotu i jego załoga dokonały aktu samozagłady.
Odrzucenie w całości rosyjskiego przekazu jest również uzasadnione z uwagi, iż Polska nie dysponuje obecnie żadnymi dowodami rzeczowymi w postaci urządzeń znajdujących się na pokładzie samolotu, w tym szczególnie rejestratorami lotu, na podstawie których można byłoby  zweryfikować treść protokołów przekazanych przez Rosjan. Fakt ten powinien być brany pod uwagę w krytycznej ocenie tego materiału.
Niemniej istotna jest okoliczność, że Rosjanie są absolutnymi zarządcami postępowania w sprawie katastrofy  i na żadnym jego etapie postępowanie to nie podlegało kontroli ze strony niezależnych instytucji lub innych państw.
O zdecydowanie dezinformacyjnym charakterze rosyjskiego przekazu niech świadczą następujące czynniki:
Jako główny wspornik kampanii dezinformacji wykorzystano podróż prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji w roku 2008, manipulując faktami w celu wykazania, że ze strony prezydenta były wówczas wywierane naciski na pilotów, co miało dowodzić, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z identyczną sytuacją.
Logicznym zatem, kolejnym wspornikiem była informacja o obecności osób postronnych w kabinie pilotów, która już sama w sobie miała implikować zarzut o wywieraniu presji.
 Za temat przewodni posłużyła propagandowa teza o „rusofobii” Kaczyńskiego oraz przedstawienie wyjazdu do Katynia jako „prywatnej wizyty” prezydenta, podyktowanej względami ambicjonalnymi i wizerunkowymi. To zaś miało świadczyć, że prezydent chciał za wszelką cenę znaleźć się wówczas w Katyniu, a wszystkie przestrogi rosyjskich kontrolerów lotu zignorowano, jako umyślne działania mające przeszkodzić  lądowaniu.
W tym zakresie, jako metodę dezinformacji zastosowano ilustrację i generalizację, bazując na fałszywych ocenach rozpowszechnianych przez media w okresie poprzedzającym katastrofę.
Od początku, czyli od 10 kwietnia mieliśmy do czynienia z  zastosowaniem jednej z podstawowych metod dezinformacji, polegającej na tzw.  nierównej reprezentacji. Metoda sprowadza się do ukierunkowania wszystkich głównych przekaźników i  rezonatorów  na ten sam przekaz, przy jednoczesnym marginalizowaniu, ukrywaniu lub wyszydzaniu przekazów odmiennych.  Z tego powodu, podstawą niemal wszystkich transmisji medialnych były  wyłącznie informacje ze strony rosyjskiej, z których każda (nawet ta propagująca odmienne teorie zdarzeń) powinna być postrzegana jako element dezinformacji. Z tego też względu nie ujawniano opinii publicznej głosów niezależnych ekspertów zagranicznych, marginalizowano publikacje przeczące tezom rosyjskim, a nawet zatajono tak ważne dowody, jak zdjęcia satelitarne i ekspertyzy przekazane przez Amerykanów. 
Powszechne traktowanie wszystkich hipotez dotyczących przyczyn tragedii, jako „teorii spiskowych”, a głosów przeciwnych rosyjskim przekazom, jako objawów „rusofobii”  - jest jednym z efektów zastosowania metody nierównej reprezentacji, dość łatwym do osiągnięcia, zważywszy na intelektualną niemoc zwolenników grupy rządzącej i łatwe uleganie medialnym manipulacjom.
Warto zauważyć, że z przykładem innej, klasycznej metody dezinformacji, tzw.  modyfikacji okoliczności mamy do czynienia w przypadku „odważnych krytycznych wypowiedzi” Edmunda Klicha, w których wskazywał na błędy w szkoleniach polskich pilotów oraz zaniedbania organizacyjne po katastrofie wojskowej CASY z 2008 roku. Zarzuty te są oczywiście trafne, jednak okoliczności w jakich poruszył je autor i końcowy efekt jego wystąpień wskazują jednoznacznie, że były traktowane wyłącznie jako dodatkowe uzasadnienie dla forsowanej tezy dezinformacyjnej.
Decyzja o obarczeniu winą pilotów i bezpośrednio – prezydenta Kaczyńskiego była z punktu widzenia strategii rosyjskiej rozwiązaniem najlepszym. Głównie dlatego, że przekaz i związana z nim kampania mógł w  całości bazować na funkcjonujących w polskim społeczeństwie kłamstwach dotyczących osoby prezydenta oraz na wszechobecnym „antykaczyzmie” – jako odczuciu integrującym zwolenników rosyjskiej dezinformacji. Rozgrywając ten przekaz od kilku lat „partia rosyjska”, obecna w tzw. elitach III RP mogła liczyć na masowy odbiór i współuczestnictwo milionów zmanipulowanych obywateli.  W każdym innym przypadku i próbie zastosowania innej tezy, Rosjanie mieliby poważny problem z jej społeczną akceptacją, a polskojęzyczne przekaźniki i rezonatory z rozpowszechnieniem.
 Niemniej ważną okolicznością, jest użyteczność tej dezinformacji dla celów grupy rządzącej, szczególnie w sytuacji  kampanii wyborczej. Nie trzeba przekonywać, że rosyjska teza przynosi korzyść głównie kandydatowi Platformy na prezydenta, choćby poprzez umocnienie negatywnego wizerunku Lecha Kaczyńskiego. O takim zastosowaniu dezinformacji świadczy również prowadzona od wielu tygodni wspólna gra, obliczona na użycie przekazu rozmów z kabiny pilotów i eksploatację tematu w okresie jak najbliższym terminowi wyborów prezydenckich.  Liczy się zapewne na żywe reakcje części społeczeństwa, ale także na sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego lub jego otoczenia do zdecydowanych (czyli „kontrowersyjnych”) wystąpień. Trudno zatem o bardziej rażący i cyniczny przykład wykorzystania tragedii smoleńskiej dla bieżących interesów grupy rządzącej.
Sądzę, że można się spodziewać, iż w treści materiałów rosyjskich, jakie mają zostać opublikowane za kilka dni, znajdą się słowa dotąd nie ujawniane w ramach kontrolowanych przecieków i to one głównie, będą stanowić podstawę dla sformułowania zarzutu o winie pilotów i prezydenckich naciskach.  Przewidywanie mocnego „elementu zaskoczenia” jest zasadne z uwagi na słowa szefowej rosyjskiego komitetu Tatiany Anodiny, która przedstawiając „raport wstępny”, pytana o nazwisko osoby przebywającej w kabinie pilotów tuż przed katastrofą, omówiła jej ujawnienia zasłaniając się  "kwestiami etyczno - moralnymi", mówiąc, iż „ z uwagi na rodzinę, informacja, do kogo należał - nie zostanie na razie upubliczniona.”
Jednocześnie posłużono się kontrolowanym przeciekiem, gdy tzw. „informator PAP” stwierdził, że drugi głos na pewno nie należał do Mariusza Kazany, a właściciela niezidentyfikowanego głosu rozmówca agencji określił jako "szefa służby bezpieczeństwa" i dodaje, że był tytułowany "dyrektorem".
 Jeśli wykluczyć Mariusza Kazanę - dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ, pozostają tylko dwie osoby, które oficjalnie mogły być tytułowane „dyrektorem”: Barbara Mamińska – dyrektor biura kadr i odznaczeń w Kancelarii Prezydenta oraz Izabela Tomaszewska – dyrektor zespołu protokolarnego Kancelarii Prezydenta, odpowiedzialna w Kancelarii za kontakty Pierwszej Damy. Ponieważ żadnej z tych osób nie można określić mianem „szefa służby bezpieczeństwa” (a ten element przecieku może być istotny) pozostają spekulacje co do kandydatur dwóch postaci: Aleksandra Szczygły – szefa BBN i Zbigniewa Wassermanna – byłego koordynatora służb specjalnych. W każdym przypadku, chodzi o osoby z najbliższego otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Otóż – dość niezwykła troska Tatiany Anodiny o „kwestie etyczno-moralne” oraz zwrócenie uwagi na „rodzinę” może implikować, że w stenogramach rozmów z kabiny pilotów znajdują się słowa, które będą wskazywały nie tylko na rzekome naciski ze strony Lecha Kaczyńskiego, ale również będą dotyczyły osoby Jarosława Kaczyńskiego. Może z nich wynikać, że rozmowa braci tuż przed katastrofą miała wpływ na powzięcie przez prezydenta Kaczyńskiego przekonania, że Rosjanie będą celowo utrudniać lądowanie w Smoleńsku, a co za tym idzie – wywołała określoną reakcję prezydenta.
Tej tezie mogłoby służyć przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego przez polską prokuraturę, w związku z rozmową telefoniczną, jaką odbył z bratem. Warto zauważyć, że Prokurator generalny Andrzej Seremet 12 maja br. powiedział, że nie zna treści rozmowy telefonicznej Jarosława i Lecha Kaczyńskich, a jednocześnie podkreślił, że „na obecnym etapie śledztwa nie można jednoznacznie wykluczyć, że na pilotów rządowego tupolewa nikt nie wywierał presji”, dodając ważne zdanie: „kategorycznie takiej informacji nie mogę przedstawić. To będzie jeszcze przedmiotem badań. A przede wszystkim decyduje o tym treść czarnych skrzynek.”
Ponieważ dezinformacja i prowokacja stanowią najsilniejszą oręż putinowskiej Rosji oraz główny instrument sprawowania władzy przez grupę rządzącą w Polsce, groźba takiego wykorzystania fałszywej tezy wydaje się mocno realna. Rozpętanie medialnej nagonki na kandydata PiS, tuż przed datą pierwszej tury wyborów prezydenckich, wydaje się wówczas rzeczą równie łatwą, jak oczywistą. Nie można wykluczyć, że jakakolwiek zdecydowana reakcja Jarosława Kaczyńskiego na przekaz rosyjski, byłaby natychmiast przedstawiona jako objaw skrywanej dotąd „rusofobii”, a on sam i najbliższa rodzina zmarłego prezydenta zostaliby przedstawieni jako współwinni katastrofie smoleńskiej.




Źródła:

sobota, 29 maja 2010

CYBERPUŁAPKA? ESTONIA,GRUZJA,POLSKA.

"Gaśnie światło, Internet nie działa. Banki są zamknięte, nie można skorzystać z bankomatu. Radio i telewizja milczą. Lotniska i dworce kolejowe puste. Za to ulice - zupełnie zakorkowane. Po długiej nocy pojawiają się szabrownicy - policja nie jest w stanie przywrócić porządku. Nikt nie ma dostępu do pieniędzy, jedyne, co się teraz liczy to paliwo, jedzenie i woda. Zaczyna się panika...."
Ten cytat z kwietnia 2007 roku pochodzi z wystąpienia Samiego Saydjari, szefa organizacji Professionals for Cyber Defense, przed Amerykańską Komisją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wystąpienie Saydjari'ego miało miejsce w przededniu wydarzeń, które zwróciły uwagę świata na zagrożenie płynące z cyberprzestrzeni. Kilka dni później, 27 kwietnia 2007 roku ofiarą cybernetycznych ataków na niespotykaną dotąd skalę stała się Estonia.
Zmasowane cyberataki były odwetem za przeniesienie pomnika Żołnierzy Armii Czerwonej z centrum Tallina na podmiejski cmentarz wojskowy. Gdy w całym kraju wybuchły zamieszki, inspirowane przez mieszkających w Estonii Rosjan, sieć teleinformatyczna Estonii została zaatakowana i  doprowadzona do stanu krytycznego. Zablokowano strony rządowe, kancelarii prezydenta, głównych gazet, padły systemy bankowe oraz wewnętrzna sieć estońskiej policji. Estończycy zostali odcięci od dostępu do informacji w Internecie, a także, od dostępu do banków i pieniędzy. Skutkiem ataku cybernetycznego było całkowite sparaliżowanie bankomatów, poczty elektronicznej, portali internetowych i sieci komórkowych. Zmusiło to rząd Estonii do przejścia na porozumiewanie się za pomocą łączności radiowej.
Funkcjonowanie administracji państwowej, w dużym stopniu zinformatyzowanej stanęło pod znakiem zapytania. Według słów estońskiego ministra obrony: "pierwszy raz zdarzyło się, żeby cyberataki stanowiły poważne zagrożenie dla bezpieczeństwu całego narodu." Władze Estonii zastanawiały się nad odwołaniem do artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego, mówiącego o wzajemnej pomocy państw członkowskich NATO w razie ataku na terytorium jednego z nich. Premier Estonii Andrus Ansip pytany o przyczyny zdarzenia stwierdził: „komputery, które wykorzystano w ataku, miały adres administracji prezydenta Putina. Akcja przeciwko Estonii była doskonale zsynchronizowana – w tym samym czasie demonstranci atakowali naszą ambasadę w Moskwie i przedstawicielstwo linii lotniczych. A oficjalna delegacja rosyjska, która odwiedziła Tallin, stwierdziła, że rząd Estonii powinien się podać do dymisji.”
Zjawisko cyberwojny, czyli wykorzystania Internetu jako przestrzeni agresji motywowanej politycznie, nie jest niczym nowym. Prócz Estończyków, przekonali się o tym również Gruzini, gdy rosyjski atak na ich system teleinformatyczny, zsynchronizowany z atakiem militarnym pozbawił kraj  możliwości korzystania z Internetu.
Rosyjscy hakerzy złamali wówczas zabezpieczenia Amerykanów, aby w ten sposób zablokować najważniejsze gruzińskie serwery. Na wznowienie 20 stron internetowych gruzińscy informatycy potrzebowali tygodnia. W tym czasie wojska rosyjskie posunęły się w głąb Gruzji, wygrywając nie tylko pod względem militarnym, ale także informacyjnym, gdyż rząd w Tbilisi nie mógł poinformować świat o bieżących wydarzeniach.
Ataki cybernetyczne w celach militarnych znane są już od lat 90. Podczas operacji Pustynna Burza w Zatoce Perskiej hakerzy zdołali złamać zabezpieczenia komputerów należących do Pentagonu. Ich łupem padły wówczas plany strategiczne ataku na Iran. Sprawców nigdy nie złapano. 19 września 1995 roku haker złamał zabezpieczenia komputerów francuskiej marynarki wojennej i wykradł sygnatury akustyczne. Znaczniki te pozwalały rozpoznać każdą pływającą jednostkę francuską. Jeszcze groźniej zrobiło się w roku 2001, gdy haker, łamiąc zabezpieczenie, uzyskał dostęp do sieci amerykańskiej marynarki wojennej. Włamywacz przejął kontrolę nad informacjami dotyczącymi systemu GPS oraz obroną strategiczną USA. Zdobył także tajne kody umożliwiające kierowanie statkami kosmicznymi, satelitami oraz pociskami. Nigdy nie ujęto osoby odpowiedzialnej za to włamanie.
Tylko w ub.r. hakerzy włamali się do tak pilnie strzeżonych rejonów sieci jak system energetyczny USA i komputery Departamentu Obrony, zaangażowane w Joint Strike Fighter (projekt budowy nowego samolotu wielozadaniowego wart 300 mld dol.). W amerykański Dzień Niepodległości, 4 lipca hakerzy przypuścili podobny atak jak w Estonii i Gruzji na serwery Białego Domu, Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, Giełdy Nowojorskiej, Nasdaq oraz takich firm jak Amazon i Yahoo.
Państwa Zachodu zdają sobie sprawę z realnych zagrożeń, jakie niesie cyberwojna. Opublikowany w marcu br. Raport  komisji ds.UE brytyjskiej Izby Lordów ostrzega przed atakiem cybernetycznym i postuluje  ścisłą współpracę z NATO w celu przygotowania się na odparcie ataku ze strony Rosji i Chin. Dokument uwypukla niebezpieczeństwo i skutki ataku na sieć internetową, telefonię komórkową i bankowość.
Podczas cybernapaści na Estonię i Gruzję, rosyjscy agresorzy posłużyli się brutalną, lecz skuteczną formą ataku o nazwie DDoS (Distributed Denial of Service). Polega ona na zalewaniu upatrzonych serwerów gigantyczną ilością danych, co powoduje ich przeciążenie, a w efekcie doprowadza do blokady. Przypadek Estonii został potraktowany z całą powagą przez dowództwo NATO. W konsekwencji w Estonii powołano instytucje ds. ochrony cybernetycznej - Cooperative Cyber Defence Centre of Excellence – nazywaną w Tallinie K-5., co miało zapobiec atakom w przyszłości.

Warto zauważyć, że w przededniu tragedii smoleńskiej 10 kwietnia, również w Polsce miały miejsce niepokojące zdarzenia, które ze względu na rozmiar i charakter wolno łączyć z doniesieniami o atakach cybernetycznych.
Na dzień  przed katastrofą – 9 kwietnia doszło do poważnych  awarii teleinformatycznych w dwóch największych bankach - PKO BP i Pekao SA. Tego samego dnia problemy z bankowością internetową zanotował również  Alior Bank. Przez kilka godzin klienci tych banków byli pozbawieni dostępu do swoich kont internetowych.
Ponowna awaria na wielką skalę nastąpiła trzy dni później, w poniedziałek 12 kwietnia. Przestały działać serwisy Pekao i Alior Banku. Choć władze Alior Banku twierdziły, że awaria wystąpiła tylko w czasie 30 minut, z doniesień internautów wynikało, że problemy z logowaniem do serwisu istniały przez cały dzień. W oficjalnych komunikatach banki starały się raczej bagatelizować problem, nazywając zdarzenia „chwilowymi niedogodnościami”. Klientom nie wyjaśniono wówczas przyczyn awarii.
Na trzy przed katastrofą prezydenckiego samolotu, 7 kwietnia 2010 r. na stronach internetowych Rządowego Zespołu Reagowania na Incydenty Komputerowe CERT.GOV.PL pojawił się komunikat o atakach ukierunkowanych na pracowników instytucji administracji publicznej. CERT.GOV.PL apelował o zachowanie nadzwyczajnych środków ostrożności przy przeglądaniu poczty internetowej zatytułowanej „The annual Cybersecurity meeting on April 05-08”, której nadawcy podszywając się pod Ministerstwo Obrony Estonii, przesyłali plik PDF, które po otwarciu wykorzystując nie załatane luki w programie Adobe Acrobat Reader infekowały komputer złośliwym oprogramowaniem.
24 kwietnia 2010 roku pojawiła się informacja o poważnych problemach z dostępem do usług operatora abonentów sieci komórkowej Era. Awaria sieci nadajników miała dotyczyć zachodnio-południowej Polski, jednak sygnały o problemach z nawiązywaniem i odbieraniem połączeń napływały z całej Polski. Paraliż telekomunikacyjny, wywołany awarią trwał przez cały dzień.
Ponowne  kłopoty  z bankowością internetową zaistniały na początku maja br. i dotknęły miliony klientów m.in Banku CitiHandlowego, ING Banku Śląskiego, Kredyt Banku, mBanku oraz Polbanku. Również w przypadku tych awarii klientów zapewniano, że „przejściowe utrudnienia w realizacji transakcji nie mają wpływu na bezpieczeństwo środków”.
Choć żaden z banków nie ujawnił prawdziwych przyczyn tak spektakularnych zdarzeń, można podejrzewać, że doszło do ataku typu DDoS – czyli zasypania komputerów bankowych olbrzymią ilością pakietów internetowych. Do tego celu służą najczęściej komputery, nad którymi przejęto kontrolę przy użyciu specjalnego oprogramowania. Atak rozpoczyna się, gdy komputery zaczynają jednocześnie zasypywać system ofiary fałszywymi próbami skorzystania z usług, jakie oferuje. Dla każdego takiego wywołania atakowany komputer musi przydzielić pewne zasoby, co przy bardzo dużej ilości żądań prowadzi do ich wyczerpania, a w efekcie do przerwy w działaniu lub zawieszenia systemu.
Tę właśnie metodę ataku zastosowano w Estonii i w Gruzji, powodując paraliż najważniejszych serwerów..
Nie wiemy – w jakim stopniu poważne awarie sieci bankowych i telekomunikacyjnych wolno łączyć z tragedią z 10 kwietnia. Jeśli natomiast wykluczymy przypadkowy charakter zdarzeń, można się zastanawiać – czemu miałyby służyć i w jakim celu zostały wywołane?
Przede wszystkim trzeba zauważyć, że po 10 kwietnia musiało dojść do krytycznego osłabienia wielu ważnych ośrodków decyzyjnych (BBN, Kancelaria Prezydenta, NBP, Sztab Generalny WP). Z całą pewnością, mogło mieć to wpływ na funkcjonowanie systemów zabezpieczeń i łączności stosowanych prze te instytucje.
Niewykluczone zatem, że ataki na sieci bankowe mogły stanowić rodzaj testu, podczas którego analizowano procedury alarmowe i reakcje służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo teleinformatyczne. Ich ponowienie, już po 10 kwietnia byłoby logiczną konsekwencją tego rodzaju testu, gdy w nowej, krytycznej sytuacji powtórnie sprawdzono reakcje na zagrożenia cyberatakiem. Celem ataku mogło być również wprowadzenie lub wykradzenie danych oraz złamanie zabezpieczeń, co w efekcie pozwoli w przyszłości na przejęcie kontroli nad poszczególnymi elementami infrastruktury.
Z całą pewnością, awarie bankowości internetowej miały wpływ na destabilizację systemu finansowego, przepływ środków i dokonane w tych dniach transakcje. Według raportu Rady Bankowości Elektronicznej przy Związku Banków Polskich liczba klientów korzystających z tego typu usług przekroczyła już 11 milionów, z czego 6,4 miliona to klienci aktywni Atak na sieć największego banku detalicznego, w którym ponad 6 milionów Polaków posiada konta, musi więc stanowić wydarzenie istotne  również dla bezpieczeństwa państwa.
W związku z komunikatem CERT.GOV.PL z 7 kwietnia, mówiącym o atakach ukierunkowanych na pracowników instytucji administracji publicznej, nie wiadomo: jakie były następstwa rozprzestrzenienia złośliwego oprogramowania oraz, czy pozwalało ono przejąć kontrolę nad komputerami instytucji państwowych lub uzyskać dostęp do tajnych informacji? Można przypuszczać, że  przesyłki od nadawcy podszywającego się pod Ministerstwo Obrony Estonii trafiały do instytucji administracji centralnej, w tym polskiego Ministerstwa Obrony Narodowej.
Czy wolno zatem wykluczyć, że wszystkie te zdarzenia na niespotykaną dotąd skalę, pojawiające się tuż przed katastrofą prezydenckiego samolotu, a następnie w kilka dni po tragedii  - nie były rodzajem wstępnych „testów” polskiego systemu zabezpieczeń, nie służyły przejęciu ważnych danych  i nie stanowią zagrożenia, w związku z planowaną cybernapaścią?
Warto też pytać: co polskie służby - w tym ABW -  odpowiedzialne za zapobieganie zagrożeniom cybernetycznym  zrobiły do tej pory, by wykluczyć taki związek przyczynowo – skutkowy i zapobiec groźbie ponownych ataków?  

Artykuł opublikowany w „Gazecie Finansowej” z dn.28.05.2010 r.

środa, 26 maja 2010

ANATOMIA DEZINFORMACJI – 1

Kto śledzi doniesienia medialne z ostatnich tygodni, nie musi czekać na zapowiadane przez premiera ujawnienie zapisów czarnych skrzynek z prezydenckiego Tupolewa, by dowiedzieć się, kto ponosi winę za smoleńską katastrofę i jakie były jej przyczyny.
Obowiązująca wersja zdarzenia pojawiła się już w godzinę po tragedii, gdy Władimir Żyrinowski objaśnił dziennikarzom  radia "Kommersant-FM", iż „pewną rolę w katastrofie mógł odegrać upór prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Niezależnie, choć w tym samym czasie, Wacław Radziwinowicz – dziennikarz „Gazety Wyborczej” w wywiadzie dla  „Nowej Gaziety” poinformował Rosjan, że „gdy polski pilot odmówił lądowania na lotnisku w Tibilisi, powołując się na ekstremalnie trudne warunki, Kaczyński krzyczał na niego i straszył, a potem był wielki skandal, że pilot nie zastosował się do nakazu prezydenta. Pilot został wyrzucony ze służby i powrócił dopiero za czasów premiera Tuska. Nad Smoleńskiem mogło się zdarzyć właśnie coś takiego”.
Synchronizacja tego wspólnego przekazu, jego całkowita irracjonalność i bezpodstawność świadczą, że mamy do czynienia tezą profesjonalnej dezinformacji. Wszystko zatem, co pojawiło się w przekazie strony rosyjskiej po 10 kwietnia miało za zadanie uprawdopodobnić przyjęte a priori założenie i  wpisywało się w klasyczne metody operacji dezinformacyjnej.
Jej ślady, znajdziemy nawet w świadectwie dobrze poinformowanego prezydenta Białorusi, który trzy dni po katastrofie nie miał żadnych wątpliwości, co do przebiegu zdarzeń i stwierdził: "Wiadomo, kto za to odpowiada. Winny czy niewinny, ty jesteś prezydentem i ty za to odpowiadasz. I dlatego więc mówić, że winę ponoszą piloci, że oni zadecydowali o lądowaniu, jest niewłaściwe. Prezydent pyta, czy możliwe jest lądowanie, i ostatnie słowo i tak należy do niego, a pilot musi się podporządkować”.
Już 10 kwietnia z ust wysokich rangą przedstawicieli państwa rosyjskiego usłyszeliśmy ostateczny werdykt w sprawie przyczyn smoleńskiej tragedii. „Załoga prezydenckiego samolotu kilkakrotnie nie wypełniła poleceń kontrolera lotu” - informował zastępca szefa sztabu rosyjskich sił powietrznych gen. Aleksandr Aloszyn, dodając: „Szef lotów polecił załodze ustawienie samolotu w położenie horyzontalne. Gdy załoga nie wykonała dyspozycji, kilkakrotnie wydał komendę, by samolot udał się na lotnisko zapasowe. Załoga - niestety - nie przerwała zniżania i wszystko skończyło się tragicznie”.
Natomiast szef Centralnego Okręgu Federalnego orzekł, iż „ Prawdopodobną przyczyną był błąd załogi”. Raport policji regionu smoleńskiego z dnia 10 kwietnia informował, że port lotniczy "Siewiernyj", na którym miał lądować prezydencki samolot został zamknięty z powodu gęstej mgły, a „pilot samolotu został poproszony o lądowanie w Mińsku lub Moskwie. Niestety, odmówił i zdecydował się na lądowanie w Smoleńsku, rozbijając maszynę podczas czwartej próby podejścia.”
11 kwietnia rosyjski portal newsru.com, relacjonując spotkanie płk. Putina ze sztabem operacyjnym, przytaczał słowa z-cy prokuratora generalnego Rosji Aleksandra Bastrykina, który orzekł, iż  zapis rozmów pilotów Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem wskazuje, że nie bacząc na zalecenia rosyjskiej strony, załoga polska postanowiła lądować” . Zaś według rosyjskiego ministra transportu Igora Lewitina, „pilot polskiego samolotu sam podjął decyzję o lądowaniu, pomimo że widoczność wynosiła zaledwie 400 metrów, choć niezbędne jest 1000 metrów” - informowała agencja Interfax .
Powielająca natychmiast te rewelacje „Gazeta Wyborcza” nie dostrzegła żadnych sprzeczności, w zapewnieniach prokuratora Bastrykina o wnioskach płynących z zapisu rozmów pilotów, z informacją przekazaną przez ministra  Lewitina, który najwyraźniej „przedobrzył” i poinformował: „Znaleźliśmy dwie czarne skrzynki, ale niczego nie dotykamy do czasu przyjazdu naszych kolegów z Polski”.


            Nie ma chyba potrzeby przypominania wszystkich fałszywych informacji, rozpowszechnianych przez rosyjskie media i rosyjskich decydentów natychmiast po katastrofie. Jak wiemy, każda z nich utwierdzała polski rząd w przekonaniu, że tylko komisja pod kierunkiem płk. Putina  daje gwarancję rzetelnego wyjaśnienia przyczyn śmierci polskiego prezydenta i towarzyszących mu 95 osób.
Warto jednak poświęcić uwagę wypowiedziom przedstawicieli władz polskich i rosyjskich, dotyczących zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego Tupolewa. Na ich przykładzie, można bowiem prześledzić, w jaki sposób rosyjska wersja przyczyn katastrofy staje się wspólnym stanowiskiem Rosji i Polski, pieczętując proces „pojednania” nad grobami ofiar smoleńskiej tragedii.
Pierwsze wypowiedzi strony rosyjskiej, sugerujące winę pilotów i naciski ze strony prezydenta jednoznacznie wskazywały, że podstawowym materiałem dowodowym na uwiarygodnienie tej tezy mogą być tylko zapisy głosów z kabiny pilotów.
Z tej przyczyny, czarne skrzynki – jako rejestratory głosu - musiały znaleźć się w posiadaniu Rosjan. Przekazanie Rosjanom trzeciej skrzynki, zamontowanej w Tupolewie przez Kontrwywiad Wojskowy było konsekwencją przyjętej strategii, nawet jeśli ta  skrzynka nie służyła do zapisu rozmów. Wymagał tego jednak proces synchronizacji danych – czyli spreparowania wypowiedzi z kabiny pilotów z poszczególnymi sekwencjami lotu, tak, by wykazać korelację zachowań członków załogi z głosami świadczącymi o rzekomych naciskach.
  W myśl oczywistej prawdy, że tylko zmarli nie mogą się bronić, przyjęto najprostszą koncepcję obarczenia odpowiedzialnością za katastrofę osób, które znajdowały się na pokładzie samolotu. Co niemniej ważne – ta koncepcja jest korzystna dla interesów grupy rządzącej i wpisuje się w wieloletni proces fałszowania przekazu na temat osoby prezydenta Kaczyńskiego. Z oczywistych, propagandowych względów jest również korzystna w kampanii wyborczej PO, pozwalając wzmacniać nastroje „antykaczystowskie”.
Jak w przypadku każdej kampanii dezinformacji, pierwszym jej elementem były cytowane powyżej spekulacje, mające na celu wstępne ukierunkowanie przekazu. Fakt, że 10 kwietnia i w dniach następnych każda, tego rodzaju wypowiedź była oczywistym nadużyciem, nie miał większego znaczenia. Istota dezinformacji polega przecież na wytworzeniu „nowej rzeczywistości”, czyli przedstawieniu rzeczy, jakie w ogóle nie zaistniały.  Jeśli zatem Żyrinowski i Radziwinowicz wskazują natychmiast na winę prezydenta i pilotów, a media polskie i rosyjskie podejmują działania rezonansowe  – każda kolejna informacja w tym obszarze ma uzasadniać aprioryczną tezę. Spójrzmy jak ten proces postępował.

Pierwsze przekazy ze strony rosyjskiej świadczą, że przesłuchania czarnych skrzynek dokonano już w dniu 11 kwietnia. Tego dnia szef Komitetu Śledczego przy prokuraturze Rosji Aleksandr Bastrykin poinformował, że „po wstępnym przeanalizowaniu nagrań rozmów pomiędzy pilotami a kontrolą lotów nie znaleziono żadnych wskazówek dotyczących problemów technicznych”. Z tego samego dnia pochodzi informacja, iż „Rosyjscy śledczy i polscy eksperci rozpoczęli badania "czarnych skrzynek" prezydenckiego samolotu. Eksperci ustalili, że taśma z zapisem parametrów lotów przemieściła się wewnątrz "czarnej skrzynki”.
By odbiorca nie miał wątpliwości, co do intencji Rosjan, rzecznik rządu Paweł Graś natychmiast podkreślił, że „to polscy eksperci rozpoczęli badanie czarnych skrzynek” , a Rosjanie czekali na polskich ekspertów z ich otwarciem”.
Już 12 kwietnia, podczas konferencji prasowej Prokurator Generalny Andrzej Seremet ujawnił: „Eksperci będą próbować wychwycić tło rozmów z kabiny i przedziału pasażerskiego, tak by ustalić czy padały jakieś sugestie wobec pilotów”.  Jednocześnie zastrzegł: - „Na obecnym etapie śledztwa nie ma danych, z których wynikałoby, że na pilotów wywierano presję, by lądowali mimo trudnych warunków”.
Na tej samej konferencji padają ważne słowa ze strony Naczelnego Prokuratora Wojskowego płk. Krzysztofa Parulskiego. Informuje on, że „udało się odnaleźć trzecią czarną skrzynkę samolotu” i dodaje – „przekazaliśmy ją do Moskwy, tej samej polsko-rosyjskiej grupie, która analizuje dwa poprzednie rejestratory”. Przypomnę, że chodziło o skrzynkę która rejestruje tzw. podwyższone parametry lotu i była własnością Kontrwywiadu Wojskowego.
Parulski potwierdza również, że wstępnie odczytano zapisy z dwóch wcześniej odnalezionych czarnych skrzynek, a pytany, czy można już wyciągnąć wnioski z ich zapisów powiedział, że "potwierdzenie w treści zapisów skrzynek znajduje wersja najbardziej prawdopodobna - odnośnie lądowania w trudnych warunkach atmosferycznych".
Można zatem dostrzec, jak w dwa dni po katastrofie polscy śledczy zaczynają uczestniczyć w grze dezinformacyjnej Rosjan, formułując przekaz z którego wyłania się pożądana wersja zdarzeń.
Następnego dnia 13 kwietnia wiemy już, że „nagrania sa już oczyszczane i zgrane na dyski. Będzie więc wiadomo, o czym rozmawiali piloci samolotu prezydenta, który w sobotę rozbił się pod Smoleńskiem. Materiał audio - zapisy wszystkich rozmów - udało się odzyskać z czarnych skrzynek . Technicy odczytali zapisy rozmów po angielsku (obowiązkowym języku w lotnictwie), rosyjsku i polsku. Będziemy więc wiedzieć, o czym rozmawiali piloci tuż przed katastrofą oraz to, czy ktoś coś do nich mówił w kokpicie maszyny. Za kilka dni będzie ogłoszony raport, kiedy będą przygotowane odczyty jak był pilotowany samolot i jak się w czasie lotu zachowywał”. Taką informację z „anonimowego źródła” w polskiej prokuraturze przekazał Wprost.
Już wówczas byli jednak dziennikarze lepiej poinformowani, bo tego samego dnia telewizja TVN24 ogłosiła, że dotarła do ostatniej rozmowy załogi prezydenckiego Tu-154 z kontrolą lotów w Polsce i zaprezentowała fragment treści nagrań. Skąd TVN miał zapis z czarnej skrzynki lub z nasłuchu SKW – pozostaje tajemnicą.
13 kwietnia szefowa Międzyrządowego Komitetu ds. Lotnictwa Tatiana Anodina oświadczyła, że odnaleziona dzień wcześniej trzecia czarna skrzynka zostanie odczytana w Polsce. Potwierdził to prokurator Krzysztof Parulski, dodając, że "jest to patent polski i odczytane może być tylko w Polsce”. W TVP Info Parulski oświadczył : „prace nad rejestratorem odbędą się jednak przy udziale strony rosyjskiej. - Stan techniczny tej skrzynki wskazuje, że jest ona sprawna technicznie i umożliwi nam odczyt”  oraz „odczyt pozostałych dwóch skrzynek potrwa co najmniej tydzień".
Ostatnia informacja jest bardzo ważna, bo dotyczy realnego terminu, w jakim powinny zostać odczytane zapisy. Wówczas jednak, publikacja treści nagrań nastąpiłaby jeszcze w kwietniu. Dlaczego tak się nie stało? Odpowiedzi wolno poszukiwać w dwóch obszarach. Po pierwsze: Rosjanie nie mogli w tak krótkim terminie zsynchronizować wszystkich zapisów z czarnych skrzynek. Po wtóre: efekt propagandowy informacji o winie pilotów i naciskach ze strony otoczenia prezydenta byłby trudny do utrzymania w świadomości odbiorcy, aż do czasu wyborów prezydenckich.
15 kwietnia pojawiła się natomiast publikacja w rosyjskim dzienniku "Kommiersant", w której przedstawiono relację „anonimowego eksperta”. Szczegóły tej wypowiedzi wskazują, że był to człowiek doskonale poinformowany o przebiegu śledztwa i przedstawił pełną wersję  zdarzenia, zgodnie z przyjętą koncepcją dezinformacji. Mogliśmy zatem przeczytać, iż „Prawdopodobieństwo katastrofy przy takim lądowaniu było bardzo wysokie. Pilot prezydenckiej maszyny dobrze o tym wiedział. Niemniej poszedł na nieuzasadnione z punktu widzenia wszystkich instrukcji latania i elementarnego zdrowego rozsądku. W czasie podejścia do Smoleńska tamtejsi kontrolerzy poinformowali załogę, że lądowanie jest niemożliwe i zaproponowali odejście na lotnisko zapasowe w Mińsku lub Moskwie, jednak dowódca nalegał na zejściu do punktu podejmowania decyzji, które w wypadku Tu-154M wynosi 100 metrów nad lotniskiem”.
Można założyć, że od tej chwili mamy do czynienia z prowadzeniem dwóch, podstawowych gier, w ramach tej samej operacji dezinformacji.
Pierwsza – to gra na czas, czyli odwlekanie momentu ujawnienia zapisów rozmów z czarnych skrzynek do chwili, gdy stanie się to przydatne dla interesów grupy rządzącej. Niewykluczone, że jest to część ceny, jaką obecny rząd płaci za powierzenie śledztwa Rosjanom. Jednocześnie  – należało w sposób odpowiedni przygotować odbiorców na ten przekaz i zadbać, by został on przyjęty bezkrytycznie. Niemałą rolę w odwlekaniu decyzji o ujawnieniu nagrań miały zapewne nastroje społeczne, obserwowane wówczas w Polsce. Czas był zatem potrzebny, by ukierunkować uwagę odbiorcy i uwolnić go od „niekorzystnych emocji”.
Na podstawie kontrolowanych przecieków z rosyjskiego śledztwa, można zakładać, że dokładna treść rozmów w kabinie pilotów była znana już około 15-20 kwietnia, zatem od tego czasu obserwujemy grę, obliczoną na cele wyznaczone wspólnym interesem władz Rosji i III RP.  Jak wyglądała ta gra? 

19 kwietnia rosyjski portal newsru.com poinformował, że „rosyjscy eksperci próbują wyeliminować z nagrań szumy, które zagłuszają rozmowy pilotów. W najbliższym czasie do Moskwy mają przyjechać Polscy eksperci, którzy zajmą się rozszyfrowywaniem do kogo należą nagrane głosy”.
Dzień później, 20 kwietnia Prokurator Generalny Andrzej Seremet relacjonując dotychczasowy przebieg śledztwa ws. katastrofy poinformował: „Jeszcze dzisiaj skierujemy wniosek do strony rosyjskiej o udostępnienie wstępnej analizy zapisanych przez rejestratory lotu rozmów”.
Warto zauważyć, że dopiero miesiąc później – 20 maja – dowiedzieliśmy się od mec. Rafała Rogalskiego, pełnomocnika rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, że takich wniosków polska prokuratura sporządziła trzy: 10, 16 i 20 kwietnia, wnioskując m.in. o protokoły z oględzin miejsca katastrofy, protokoły otwarcia zwłok, zabezpieczenia dowodów i przesłuchań świadków i odczytów  czarnych skrzynek. Również dopiero 20 maja płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego ujawnił, że na żaden z polskich wniosków Rosjanie nie odpowiedzieli.
Ukrywanie tej informacji służyło zapewne budowaniu oficjalnej tezy o doskonałej współpracy polskich i rosyjskich śledczych.
Wówczas, 20 kwietnia 2010 roku prokurator Seremet nie wspomniał o wcześniejszych wnioskach, dodał natomiast, że polscy śledczy „nie wnioskują o przekazania samych czarnych skrzynek”. Na tej samej konferencji zastępca szefa WPO płk Ryszard Filipowicz poinformował, że „obecnie w Polsce badany jest zapis z tzw. trzeciej czarnej skrzynki. - W ciągu kilku dni to badanie ma zostać zakończone. Bierze w nim udział przedstawiciel rosyjskiej prokuratury, a samo badanie wykonywane jest na potrzeby rosyjskiej komisji. Wyniki i prawdopodobnie samo urządzenie, będzie musiało trafić do Rosji, a stamtąd prawdopodobnie znowu do Polski”.
Nikt nie zapytał: dlaczego Polska nie wnioskuje o zwrot dwóch czarnych skrzynek, zadowalając się stenogramem z ich odczytu, a jednocześnie przekazuje do Rosji trzecią? Dlaczego, skoro badanie w Polsce odbywało się przy udziale rosyjskiego prokuratora nie wystarczy przekazanie Rosji tylko wyników badań, a konieczne jest oddanie samego urządzenia?
Warto przypomnieć, że 22 kwietnia do Moskwy udali się minister obrony Klich i minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Jak informowały media: „ich wyjazd ma wzmocnić wniosek polskiej prokuratury, która prosi Rosjan o przekazanie nam rejestratorów lotu oraz ich zapisu”. Rządowy plan maksimum – twierdziło RMF FM -  to przywieźć do Polski czarne skrzynki Tupolewa lub ich zapisy.
Wiemy, że nie przywieziono niczego i nie tylko plan maksimum, ale nawet minimum nie został zrealizowany.
Trzeba było czekać do 6 maja na wystąpienie Prokuratora Generalnego Rosji Jurija Czajki, który kategorycznie zaprzeczył, by strona rosyjska ukrywała cokolwiek przed stroną polską przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy. To wówczas Czajka poinformował, że „Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przygotowuje do przekazania stronie polskiej materiały z prac komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy, a wśród materiałów znajdą się kopie zapisów z czarnych skrzynek rozbitego samolotu.”
Dlaczego trzeba było czekać tyle czasu? Odpowiedź znajdziemy w informacji , jaką w dniu 7 maja podała "Rzeczpospolita", powołując się na depeszę PAP. Wynikało z niej, że  badany w Polsce rejestrator (trzecia czarna skrzynka) został już przekazany wraz z analizą do Rosji, o czym  poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet.
Można zatem zaryzykować tezę, że z chwilą, gdy Rosjanie uzyskali analizę trzeciej skrzynki i przejęli polskie urządzenie, byli w stanie dokonać pełnej synchronizacji zapisów wszystkich rejestratorów lotu. Tym samym, możliwe stało się spreparowanie  materiałów śledztwa, w tym głównego „dowodu winy” - nagrań głosu z kabiny pilotów.  
Dalsza analiza, następujących po tej dacie wypowiedzi oraz włączenie do gry Edmunda Klicha - szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i tzw. ekspertów ds. lotnictwa  - pozwala precyzyjnie przedstawić kulisy operacji dezinformacyjnej, której kulminacja nastąpi na kilka dni, tuż przed wyborami prezydenckimi.

CDN...   


Źródła:

wtorek, 25 maja 2010

„ZDIEŁANO W ZSRR”

Nie jest tajemnicą, że tzw. leninowska koncepcja mediów z powodzeniem wprowadzana w czasach PRL-u przewidywała ich podporządkowanie interesom władzy i przodującego ustroju. Rolą partii było zatem inspirowanie i kontrolowanie przekazu medialnego, a zadaniem prasy, radia i telewizji – propagowanie słusznych treści i agitowanie w interesie rządzących.  Nie trzeba dodawać, że bezdyskusyjnym, naczelnym nakazem tej koncepcji było wsłuchiwanie się w głos prasy radzieckiej i poszukiwanie w niej dziennikarskich i ideologicznych inspiracji. Na tej samej zasadzie traktowano wypowiedzi partyjnych „przyjaciół radzieckich”, wsłuchując się pilnie w ich jawne i ukryte intencje. 
Jeśli ktoś uważa, że ten okres minął bezpowrotnie – jest w błędzie.
W tekście „FAŁSZ NA MIARĘ TRAGEDII” z 13 kwietnia zwracałem uwagę, że od dnia katastrofy prezydenckiego samolotu, główne media III RP uczestniczą w kampanii dezinformacji wzorowanej na przekazie płynącym ze strony rosyjskich mediów. W sposób świadomy i celowy polskie media przyjęły wszystkie kryteria oceny zdarzenia z 10 kwietnia formułowane przez stronę rosyjską i stały się rzecznikami jej  interesów. 
Już wówczas było oczywiste, że z zabiegów dezinformacyjnych dokonywanych wspólnie przez rosyjskie i polskie media ma wyłonić się przekaz, w którym winę za katastrofę będzie ponosić załoga polskiego samolotu, a pośrednio – prezydent Kaczyński, mający wywierać presję co do miejsca lądowania. Dziś już wiemy, że kierunek ustaleń poczynionych przez putinowską komisję badającą przyczyny katastrofy, odpowiada tej właśnie koncepcji dezinformacji.
Wyjawił ją już w dwie godziny po smoleńskiej tragedii wiceprzewodniczący Dumy Państwowej Rosji Władimir Żyrinowski, gdy na stronie internetowej rosyjskiego dziennika „Kommiersant” w wypowiedź dla radia "Kommersant-FM", stwierdził: „pewną rolę w katastrofie mógł odegrać upór prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Według Żirinowskiego, „Prezydent Kaczyński nie raz określał załodze samolotu gdzie ma lądować”. Wypowiedź tego polityka jest o tyle istotna, że należy on do grona zadeklarowanych stronników Platformy Obywatelskiej. W 2007 roku, po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych w Polsce,  Żyrinowski na konferencji prasowej w Petersburgu tryumfalnie orzekł:  "Tusk szedł na wybory z polityką poprawy stosunków z Rosja, zaś Polacy poparli tę linię". Jednocześnie bardzo precyzyjnie objaśnił swój stosunek do braci Kaczyńskich, mówiąc: "Bracia sami wszystko popsuli. To był polski ekstremizm. Anglia ma futbol i królową, Niemcy - Mercedesa, Ameryka - dolara, zaś Polska nie ma nic i dlatego jest zakompleksiona. Na tym zagrali bracia Kaczyńscy".
Obszar inspiracji przekazem rosyjskim, jakiej ulegają polskie media i „elity” nie kończy się jednak na dezinformacji dotyczącej katastrofy smoleńskiej. Sama idea „pojednania” polsko-rosyjskiego, entuzjastycznie przyjęta przez władze III RP została przecież wyraźnie sformułowana już 4 dni po tragedii, gdy rosyjski "Kommiersant" zauważył: "Wydarzenia ostatnich 10 dni mogą odegrać bardzo ważną rolę w relacjach polsko-rosyjskich. Reakcja obu stron na tragedię 10 kwietnia radykalnie zmieniła ich klimat" i wyjaśnił, że "polscy politycy nie obarczali winą Rosji, a Moskwa zrobiła wszystko, by dochodzenie w sprawie katastrofy było otwarte i by było prowadzone wspólnie z Polakami".  Gazeta poinformowała również, że "ci politycy w Polsce, którzy opowiadają się za pojednaniem z Rosją, otrzymali taką swobodę manewru, o jakiej tydzień temu mogli tylko marzyć"  - co można odczytać jako niezgrabną (acz zasadną) sugestię, że śmierć polskiego prezydenta przyczyniła się do spełnienia marzeń niektórych polskich  polityków.
Przypominałem też o jakże trafnym tytule, jakim w dniu 13 kwietnia „Niezawisimaja Gazieta” opatrzyła swój artykuł o katastrofie prezydenckiego samolotu. Brzmiał on: "Katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy zostanie pochowana razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim”.
Właściwą reakcją na przekaz rosyjski wykazał się natychmiast Andrzej Wajda, gdy w wywiadzie dla rosyjskiego „Newsweeka” udzielonym kilka dni po tragedii zadeklarował: „po sobotniej katastrofie strona rosyjska pozostała wierna duchowi nowych relacji i zachowała się w najlepszy sposób. To oczywiście była straszna tragedia i wszyscy ją głęboko przeżywamy, ale chciałbym zwrócić uwagę, że zbliżenie Polaków i Rosjan które za nią poszło, jest jedynie dowodem tego, że znajdujemy się na właściwej drodze. Ale kierunek został nadany na spotkaniu dwóch premierów trzy dni przed katastrofą”.
By nie pozostawić wątpliwości, że symbolem tego „pojednania” nie może być prezydent Kaczyński, dziennik „Izwiestia”, nim zakończyła się w Polsce żałoba narodowa, instruował:
Nie będzie dane Lechowi Kaczyńskiemu stać się symbolem pojednania narodu.[...] Trochę żal Polaków. Kilka dni temu demonstrowali wobec całego świata imponującą jedność narodu w obliczu wspólnego nieszczęścia. I oto - nowe podziały. Minie żałoba narodowa. Rozpocznie się kampania wyborcza. Spór o miejsce pochówku znów podzieli ludzi. Jedni kandydaci zaczną oskarżać, inni - się usprawiedliwiać".
Warto przypomnieć, że nadzieję na „poprawę stosunków” władze Rosji wyrażały natychmiast po zwycięstwie wyborczym Platformy Obywatelskiej. Przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Rady Federacji Rosyjskiej senator Michaił Margielow 23.10. 2007 roku oświadczył, że „są nadzieje na normalizacje stosunków między Moskwą a Warszawą”. Margiełow wypowiadał się, jak sam przyznał „pod wrażeniem wywiadu udzielonego w przeddzień przez Donalda Tuska dla "Rossijskiej Gaziety", gdy lider PO zadeklarował, iż  "jedno z najważniejszych zadań polskiej polityki zagranicznej w najbliższym czasie to poprawa relacji pomiędzy Moskwą a Warszawą". I dodał: "Gotów jestem zrobić wiele, aby nasze stosunki stały się znacznie lepsze niż są dzisiaj". Wiedząc, iż po obu stronach przeważają emocje, wierzę, że sygnały o woli poprawy stosunków, które Platforma Obywatelska wysyła naszym sąsiadom, zostaną prawidłowo zrozumiane". Senator Margiełow skomentował wówczas tę wypowiedź: "Tusk zaznaczył, że będzie to trudne. Rzeczywiście, problemów w stosunkach rosyjsko-polskich przy Jarosławie Kaczyńskim nagromadziło się wiele, a ich likwidacja będzie wymagać czasu”.
Dziś wiemy, że faktycznie likwidacja problemów wymagała sporo czasu i trwała aż do 10 kwietnia 2010 roku.
Kto chciałby ustalić źródło wielu innych informacji, przekazywanych przez główne media i środowiska III RP powinien koniecznie sięgać po prasę rosyjską. Prócz dezinformacji w zakresie przyczyn tragedii smoleńskiej i nakazów idei „pojednania” znajdzie w niej m.in. opinie na temat wyborów prezydenckich oraz oceny dotyczące głównych postaci polskiej sceny politycznej. Nie byłoby w tym fakcie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że wszystkie rewelacje prasy rosyjskiej są powielane i użytkowane przez środowiska związane z kandydatem Platformy Obywatelskiej.
Nim na dobre rozpoczęła się prezydencka kampania wyborcza, rosyjskie media nie kryjące sympatii do kandydata PO orzekły, że  „Komorowski nie musi nawet robić kampanii. I wygra.”. Tzw. ekspert Witalij Portnikow w komentarzu dla "Kommiersanta" prorokował, że „Platforma Obywatelska jest skazana na zwycięstwo”.
22 kwietnia dziennik "Izwiestia" napisał, że odruchy jakie Polacy demonstrowali w dniach żałoby narodowej nie wpłynęły mocno na ich sympatie polityczne. "Podobnie jak przed tragedią pod Smoleńskiem, tak i teraz większość wyborców zamierza poprzeć marszałka Komorowskiego" - twierdziła "Izwiestia". Sympatie tej popularnej w czasach sowieckich gazety - dziś tuby koncernu gazowego "Gazprom" nie są zaskakujące. W 2007 roku, po wygranych przez PO wyborach parlamentarnych, korespondentka „Izwiestii” Ksenia Fokin donosiła z tryumfem o porażce braci Kaczyńskich tytułując swój artykuł: "Blizniec-krig nie udałsja", co miało stanowić przeróbkę wojskowego terminu "blitz-krieg" w neologizm "blizniec-krieg" czyli wojnę prowadzoną przez bliźniaków. "Porażka PiS ucieszyła nie tylko znaczną część Polaków" – pisała z satysfakcją „Izwiestia” - "ale i kierownictwo Unii Europejskiej. Przez 15 miesięcy swoich rządów bliźniaki zrazili do siebie elektorat, tworząc w kraju atmosferę podejrzliwości, politycznych prześladowań oraz skandali".
W publikacji "Komsomolskiej Prawdy" z 22 kwietnia br. pojawiła się natomiast intrygująca wypowiedź politologa Siergieja Markowa deputowanego do Dumy Państwowej, który zwrócił uwagę, że Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdyby zdecydował się kandydować, „pomogłaby fala współczucia w związku ze śmiercią brata”. Markow wraził obawę się, że „katastrofa pod Smoleńskiem i tragedia katyńska będą wykorzystane w kampanii wyborczej, co po raz kolejny nastroi zwykłych Polaków przeciwko Rosji i ochłodzi dwustronne relacje”.
Podobnie jak osiągnięcia nauki radzieckiej, tak i oceny rosyjskich politologów muszą być najwyższej próby, bo już w kilka dni później w wypowiedziach polityków Platformy pojawiły się zarzuty, jakoby prezes PiS  chciał wykorzystywać śmierć brata w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego. 
26 kwietnia poseł PO Adam Szejnfeld, komentując decyzję Kaczyńskiego o kandydowaniu ostrzegł, że „jeśli PiS i Jarosław Kaczyński będą chcieli wykorzystać dramatyczną, traumatyczną sytuację, to tylko zaszkodzą tym swojej kampanii”. Bezbłędnie zareagował również poseł Niesiołowski pytając dramatycznie:. - Kto go upoważnił do kontynuacji misji ofiar tragedii? Jarosław Kaczyński może mówić, że jest kontynuatorem dzieła brata, ale nie może mówić, że jest depozytariuszem misji wszystkich ofiar tragedii. To jest przywłaszczanie sobie testamentu politycznego ofiar tragedii. Obawiam się, że Jarosław Kaczyński będzie grał tą tragedią, to źle wróży kampanii wyborczej”.
Również sam kandydat Komorowski nie omieszkał podzielić się uwagą, że jego zdaniem, "druga strona, prowadząc kampanię, umiejętnie zagospodarowuje nastrój żałoby. Trzeba bardzo uważać, żeby nie tworzyć wrażenia nadużycia nastroju żałobnego” – wyznał Komorowski na początku maja.
W tym samym czasie "Nowyje Izwiestia" komentując pierwsze wystąpienie Jarosława Kaczynskiego, doszły do wniosku, że posłanie "Do przyjaciół Rosjan” było niespodzianką dla wielu Polaków. Gazeta napisała, że „ brat prezydenta który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem - znany do niedawna jako ideolog antyrosyjskiej polityki Warszawy - wezwał do budowy przyjacielskich i dobrosąsiedzkich stosunków" .
Istotę tej „niespodzianki” szybko odkrył poseł PO Andrzej Halicki, nazywając przesłanie Kaczyńskiego  elementem kampanii wyborczej, wielkim fałszem  i nieszczerym przekazem”. Ponownie, refleksem wykazał się Stefan Niesiołowski, zarzucając Kaczyńskiemu cynizm. Zdaniem posła PO, duży wpływ na pojednawczy i przyjacielski ton wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego miała akcja zapalania zniczy na cmentarzach żołnierzy radzieckich., a prezes PiS kierował słowa do Rosjan tylko i wyłącznie z powodu kampanii wyborczej.
Kaczyńskiemu nie dała się również omamić "Wremia Nowostiej", twierdząc, iż "doradcy Kaczyńskiego od marketingu wymyślili ten ruch, aby zdjąć z kandydata etykietkę rusofoba i pokazać, że jego zwycięstwo nie doprowadzi do pogorszenia stosunków z Rosją. Jednak wielu ekspertów natychmiast przypomniało kilka negatywnych wypowiedzi Jarosława  Kaczyńskiego na temat Rosji i jej kierownictwa" – zauważyła gazeta. Ten sam dziennik skonstatował: "polsko-rosyjskie zbliżenie, które zarysowało się w ostatnich tygodniach, znalazło odzwierciedlenie również w kampanii prezydenckiej". "Jedni wykorzystują je do poważnej poprawy stosunków Polski i Rosji, a inni - do kultywowania rusofobii, która zdążyła już odejść w cień".
Trzeba także przypomnieć, że pouczeni przez rosyjskie media, politycy Platformy wykazali godną podziwu czujność i obnażyli rzeczywiste intencje Kaczyńskiego podczas wywiadu udzielonego dla Salonu24., nazywając zdarzenie „nieszczerym zabiegiem marketingowym”.
- Uważam, że (wywiad) jest nieszczery. Jaki jest PiS, wszyscy wiemy, jaki jest Jarosław Kaczyński - też. Za dużo przeżyliśmy i wiemy czego można się spodziewać po PiS-ie – ocenił wywiad  szef klubu PO Grzegorz Schetyna w rozmowie z dziennikarzami, zaś wiceszef PO Rafał Grupiński pytany: jak pogodzić zarzuty, że PiS gra tragedią smoleńską ze słowami Kaczyńskiego o tym, że chce oddzielić katastrofę (i sprawy rodzinne) od kandydowania, odparł: "Wystarczająco pracowity jest Jan Pospieszalski i parę innych osób. Jarosław Kaczyński nie musi się bezpośrednio do tego odwoływać. Jego sztabowcy nieustannie przypominają o żałobie i o tragedii smoleńskiej".
O tym, że temat rusofobii Kaczyńskiego stanie się już wkrótce motywem przewodnim przekazu medialnego, powinna przekonywać dzisiejsza publikacja dziennika "Wremia Nowostiej”, który w relacji z sobotniej inauguracji kampanii wyborczej lidera PiS ostrzega, iż  stronnicy Jarosława Kaczyńskiego znów krytykują Rosję”. Gazeta zauważyła:
"Wizerunek nieprzejednanego i konfliktowego Jarosława Kaczyńskiego jego sztab w pocie czoła próbuje zmienić, a jako początkową datę metamorfozy patrona podaje tragedię 10 kwietnia. Przywódca PiS nieoczekiwanie zaczął szukać możliwości współpracy z politycznymi przeciwnikami, postanowił porzucić spory o komunistyczną przeszłość i zwrócił się z ciepłymi słowami do Rosjan". Jednak w takie zmiany w Polsce mało kto wierzy. A niektórzy jego stronnicy takich zmian nie chcą" - podkreśla dziennik. Jako dowód krytyki wobec Rosji, „Wremia Nowostiej” przytacza fakt, iż „setki osób stały w kolejce po rozdawaną bezpłatnie 'Gazetę Warszawską', która informowała na czołówce: 'Tusk zajmuje się pojednaniem z Rosjanami i przymyka oczy na świadome skłócanie Polaków”.
Denuncjacje rosyjskiej gazety warto uznać za ważne, mając w pamięci, że całkiem niedawno 9 kwietnia to właśnie we "Wriemia Nowostiej" Rosjanie przedstawili słuszną interpretację  wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu. O planowanej wizycie gazeta napisała, że „potrzeba zorganizowania powtórnej ceremonii pojawiła się u polskiego prezydenta po tym, gdy dowiedział się, że Donald Tusk przyjął zaproszenie Władimira Putina do wspólnego odwiedzenia Katynia” i pokreśliła że „służby protokolarne musiały się sporo napracować, aby znaleźć wyjście z niezręcznej sytuacji, powstałej z powodu rywalizacji wewnątrz polskich elit politycznych.”
W opinii rosyjskiej gazety „sobotnia wizyta szefa państwa polskiego została określona jako prywatna - jego spotkania z rosyjskim kolegą Dmitrijem Miedwiediewem nie przewidziano”.
Czy wobec tak precyzyjnej  interpretacji – polskie media i „elity” III RP mogły pozostać obojętne na głos rosyjskich przyjaciół?
Myślę, że warto z całą powagą potraktować zdanie, jakie w dniu 12 maja br. pojawiło się w publikacji wpływowej gazety "Moskowskij Komsomolec". Napisano tam:
 Moskwa powinna teraz maksymalnie wykorzystać czas, który ma do dyspozycji, by chociaż spróbować sprawić, aby korzystne zmiany w stosunkach z Warszawą stały się nieodwracalne".



Źródła: