Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

sobota, 29 października 2011

SMOLEŃSKIE ZADUSZKI

Co by powiedział Donald Tusk, gdyby zdjęcie jego świętej pamięci matki i zdjęcie jego świętej pamięci ojczyma wylądowało na śmietniku?" – zapytał przed kilkoma miesiącami Jarosław Kaczyński, po tym, jak służby podległe prezydentowi Warszawy niszczyły znicze i kwiaty przyniesione przez mieszkańców stolicy, by uczcić kolejną miesięcznicę tragedii smoleńskiej.
W wydanym wówczas oświadczeniu Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu, grono stu kilkudziesięciu naukowców poznańskich uczelni napisało m.in.: „Gaszenie zniczy i demonstracyjne wywożenie ich na wysypisko wraz ze złożonymi obok kwiatami i wizerunkami zmarłych, ignorowanie próśb i apeli zebranych tam osób, stanowi pokaz siły i pogwałcenie odwiecznego prawa ludzi do czczenia swoich zmarłych. Przypomina to zarówno restrykcje zaborców rosyjskich podczas manifestacji patriotycznych w Warszawie dokładnie sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy to karano nawet za noszenie żałoby, jak i wymazywanie symboli Polski podziemnej na murach walczącej stolicy. Przypomina to także zachowania komunistycznych przywódców w latach stanu wojennego, którzy nakazywali niszczenie krzyży, układanych przez ludzi z kwiatów i zniczy na znak pamięci o „owym wielkim wołaniu z głębi tysiąclecia”, które uprzytomnił rodakom Jan Paweł II na Placu Zwycięstwa”.
Ludzie podnoszący rękę na symbole pamięci o zmarłych nie należą do cywilizacji zachodniej, tym bardziej nie mają związków z polskością. Skoro kult zmarłych jest równie dawny jak dzieje ludzkości, a naruszenie sfery symbolicznej zawsze uznaje się za barbarzyństwo - ich zachowań nie da się usprawiedliwić ani przypisać żadnej rozwiniętej kulturze. Nie sposób również uznać, by niszczenie pamięci o ofiarach Smoleńska stanowiło jednostkowy incydent, który można tłumaczyć regułami „walki politycznej”. Takie reguły nie są znane Polakom. Zachowania obecnej władzy, tak mocno przypominające działania najeźdźców i namiestników Moskwy – wyrastają z realizacji tej samej antychrześcijańskiej i antypolskiej koncepcji, która na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci zmierzała do wymazania Polski z mapy Europy.
Dlatego walka z pamięcią jest najważniejszym zadaniem grupy rządzącej. To zadanie zostało wyznaczone już w początkach 1944 roku, gdy armia sowiecka wkroczyła na przedwojenne terytorium Polski, przywożąc z sobą bandę renegatów zwaną polskimi komunistami.  Przewidując, czym skończy się ów akt „wyzwolenia”, Andrzej Bobkowski w swoich „Szkicach piórkiem” napisał pod datą 26 września 1943 roku: "Niedługo zaczną nas 'uwalniać.' I uwolnią nas na pięćdziesiąt lat."
Oparty na kłamstwie komunizm począł nas „uwalniać” nie tylko od tysięcy polskich patriotów, mordowanych w ubeckich katowniach, ale zapoczątkował „uwalnianie” Polaków od pamięci historycznej, od narodowej tradycji i polskiej kultury. Każda kolejna ekipa sowieckich renegatów uznawała walkę z pamięcią za swój poddańczy obowiązek, a fałszowanie historii za „rację stanu”.  Bez rozbijania pomników, zrzucania krzyży i niszczenia świadectw o przodkach – władza okupanta nie mogłaby tryumfować.
Sukcesorzy sowieckich namiestników organizując farsę okrągłego stołu i podmieniając szyld PRL na RP, nie zapomnieli o nakazie niszczenia pamięci. Nadzieję na przerwanie tego procesu dawała działalność niezależnej instytucji historycznej. Dlatego obecna władza od początku dostrzegała w IPN zagrożenie własnych interesów. Wzbudzanie pamięci oraz publikacje odkrywające tajemnice PRL-u, stanowią śmiertelne zagrożenie dla obozu, który na fałszu i zdradzie zbudował gliniane pomniki „autorytetów” IIIRP. Przez 22 lata owe „autorytety” stworzyły medialny obszar pamięci dla idiotów, w którym rzetelną wiedzę historyczną zastąpiono zbiorem propagandowych reguł. Historia własnego kraju; wiedza o zbrodniczym systemie komunizmu, o mechanizmach rządzących PRL- em, o zdradzie i  hańbie narodowej – to nadal biała karta w świadomości milionów naszych rodaków.
Dlatego w III RP nie ma i nigdy nie będzie pełnej imiennej listy ofiar komunizmu: żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, żołnierzy Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemnych, lotników i marynarzy, członków WiN i innych powojennych organizacji niepodległościowych; ofiar mokotowskiej katowni, nazwisk setek robotników i bezimiennych bohaterów - wszystkich, których jedynym przestępstwem był patriotyzm. Ich kości rozsypano po całym kraju, ukrywając ciała pod murami i na wysypiskach śmieci. Na ich prochach pozostanie jedynie wyimaginowany symbol "NN," za którym kryją się Nieznani i Nierozpoznani - tysiące Polaków zamordowanych przez „polskich” komunistów.
Pamięć o nich została skazana na zapomnienie, wyrokiem tych, których zbrodnie przypomina.
 Nie mam wątpliwości, że ludzie decydujący dziś o niszczeniu symboli pamięci o poległych w Smoleńsku, odmawiający prawa do pomników bohaterów, ukrywający prawdę o narodowej tragedii – są spadkobiercami te samej mentalności, która byłemu naczelnikowi więzienia mokotowskiego nakazała w III RP odmówić ujawnienia miejsc zakopania zwłok. Odmawiając nam prawa do czczenia pamięci ofiar, ludzie ci liczą na narodową amnezję i metodami barbarzyńców bronią własnego zaprzaństwa.
Chciałbym, aby stronnicy obecnej władzy, jej wyborcy i bezmyślni wyznawcy, stając za kilka dni nad grobami swoich bliskich  odczuli z całą mocą, czym jest ta nieludzka nienawiść, która nie tylko zawiodła ofiary do smoleńskiej pułapki, ale nawet po ich zagładzie nie oszczędziła zwłok i domaga się jeszcze uśmiercenia pamięci. Niech nad grobami swoich bliskich odczują ten ból, który towarzyszy dziś Polakom.


Tekst opublikowany w Warszawskiej Gazecie.

wtorek, 25 października 2011

O ZBĘDNYM MERDANIU OGONEM

Uśmiercanie PiS-u stanowi ulubione zajęcie rządowych mediów. W równym stopniu jest oznaką chorobliwych obsesji trawiących pracowników ośrodków propagandy, jak ich zabobonnej  wiary w moc słowa pisanego. Wielu z nich zdaje się wierzyć, że projekcją życzeń można zastąpić rzeczywistość, a ponieważ zabobon ten podziela większość Polaków festiwal uśmiercania PiS-u trwa nieprzerwanie od co najmniej 6 lat. W okresach powyborczych przybiera postać masowej histerii, ogarniając zasięgiem nawet zwolenników  partii Jarosława Kaczyńskiego. Stałość tego zjawiska zawdzięczamy łatwości, z jaką nasi rodacy przyjmują każdą medialną brednię, jak i osobliwej chorobie krótkiej pamięci, która nie pozwala objąć refleksją okresu dłuższego niż czas od włączenia i wyłączenie telewizora.
„W niektórych mediach obowiązuje zasada - jak chcesz pracować, to musisz atakować PiS. A w każdym razie nie możesz o nim pisać dobrze” – zauważył już w listopadzie 2007 roku Jarosław Kaczyński. Po czterech latach rządów PO-PSL agresję wobec opozycji podniesiono do rangi naczelnej reguły dziennikarstwa III RP, co dowodzi nie tylko ciągłości peerelowskiej tradycji i stałości wzorców leninowskich, ale świadczy o kompletnym braku wyobraźni i tępocie małych demiurgów. Dawno przecież powinni zadać sobie pytanie: czym będą się zajmowali i do czego będą potrzebni, gdy uśmiercą jedyną opozycję? Z tym dylematem wiąże się również obawa: ileż sierot pozostawi PiS po sobie, iluż publicystów i blogerów zmusi do milczenia z powodu prozaicznego braku tematu?
Nim nastąpi ta apokaliptyczna chwila – trwa kolejny festiwal uśmiercania PiS-u,  nabierając z każdym dniem rozpędu i frenetycznych pląsów. Z doświadczeń poprzednich kampanii wynika, że najlepsze teksty agonalne powstawały z inspiracji politycznych renegatów i zdesperowanych rozłamowców, biegających po mediach z nadzieją na swoje pięć minut. Każdy występ takiego osobnika stanowił nieocenione źródło pogłosek i spekulacji, dając okazję do produkcji nieprzebranej ilości bredni. Scenariusz z powodzeniem stosowano w roku 2007 i 2010, wykorzystując do woli megalomanię błaznów, a czasem dobrą robotę oficerów prowadzących.
Ta radosna eksploatacja okazała się na tyle wyniszczająca, że po ostatnich wyborach zabrakło użytecznych „źródeł osobowych”. Nowe jeszcze nie wykiełkowały, a te najgłębiej ukryte, pozostawiono w odwodzie.  
Sposobem na chwilowe braki kadrowe okazała się ulubiona metoda małych demiurgów polegająca na wykreowaniu nieistniejącej rzeczywistości. Do działań przystąpiono natychmiast po wieczorze wyborczym, spekulując nad przyczynami nieobecności Zbigniewa Ziobry. Dwa dni później, artykuł Wojciecha Wybranowskiego - „Ziobro wyprowadzi ludzi? opublikowany w „Rzeczpospolitej”, nadał kombinacji precyzyjny kierunek
Jak wynika z nieoficjalnych informacji „Rz", Komitet Polityczny PiS ma zażądać wyjaśnień w sprawie kampanii od europosłów Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego. Część działaczy PiS zarzuca im, że przed wyborami działali nie na rzecz partii, ale we własnym interesie.” – donosił dziennikarz „Rzepy”. Tytuł nadany temu doniesieniu przez „Wyborczą”: „Dojdzie do secesji w PiS? Kurski i Ziobro obwiniani o klęskę” – musiał wzbudzić zawiść mniej rozgarniętych kolegów.
Tak szczęśliwie rozpoczęta akcja spotkała się ze spontanicznym wsparciem Joanny Kluzik-Rostkowskiej, która kilka dni później podzieliła się ze słuchaczami pewnej rozgłośni cenną uwagą: "Prezes PiS powinien wreszcie wyciągnąć wnioski z porażek a Zbigniew Ziobro jeżeli ma ambicję, dziś jest najlepszy czas, by zawalczył o wpływy w PiS".
Od tej chwili, uczynienie ze Zbigniewa Ziobry pisowskiego secesjonisty stało się ideą fix  rzeszy żurnalistów, blogerów i samorodnych  analityków. Wizja uśmiercenia PiS-u rękami młodego „delfina” rozgrzała inwencje małych demiurgów, pozwalając im poczuć dreszcz podniecenia na myśl o czekających nas zdarzeniach. Do „pomocy” Ziobrze przydano natychmiast Tadeusza Cymańskiego, okraszając wrażych rozłamowców szwarccharakterem Jacka Kurskiego. Złaknione śmiertelnych konwulsji towarzystwo prześcigało się w produkowaniu coraz wymyślniejszych doniesień: „Zbierają haki na Ziobrę i Kurskiego. Wytną opozycję w PiS?”, „"Ziobro boi się Kaczyńskiego, doznał wielu upokorzeń", ”Ziobro na wylocie”.
Troska o uwiarygodnienie kombinacji nakazała włączyć w nią inne organy państwa oraz sprawdzonych w boju towarzyszy. Przesłuchanie Zbigniewa Ziobry w rzeszowskiej prokuraturze, w sprawie tzw. afery gruntowej pozwoliło uruchomić Janusza Kaczmarka. Stwierdzenie byłego szefa MSWiA, iż "Zbigniew Ziobro wybiela siebie i pogrąża w zeznaniach Jarosława Kaczyńskiego", poparte natychmiast słowami Jaromira Netzela: „Zbigniew Ziobro swoimi zeznaniami obciążył byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego” -  miało przekonać odbiorców, że polityk PiS-u już przeszedł na „ciemną stronę” i zachowuje się jak bezwzględny renegat.
Kolejną kreatywną wizję stworzyła ponownie „Rzeczpospolita”, publikując doniesienia anonimowych informatorów z posiedzenia komitetu politycznego PiS. Tytuł nadany temu donosowi: „Ziobro i Cymański kontra zwolennicy Kaczyńskiego” – nie pozostawiał wątpliwości, że w partii opozycyjnej doszło do dramatycznego rozłamu. Bezimienny „poseł PiS” informował „Rzepę”: „Były już powyborcze rozliczenia, ale takiej wojny jeszcze nie widziałem”. Na podstawie tej relacji przenikliwi żurnaliści uznali, że  „Stronnicy prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego twierdzą, że do porażki przyczynili się Ziobro oraz dwaj inni eurodeputowani – Jacek Kurski i Tadeusz Cymański”.
Kropkę nad i miał postawić wywiad Zbigniewa Ziobry udzielony tygodnikowi „Uważam Rze”. „Ziobro przemówi w poniedziałek.” – elektryzował tytuł zapowiedzi i „ujawni o co naprawdę mu chodzi. Deklaruje lojalność, ale żąda zmian”.  Co prawda, ze słów polityka PiS: „Po pierwsze jedność. Po drugie korekta i modernizacja. Po trzecie zwycięstwo” -  wynikały wnioski rażąco odmienne od tez propagandystów, nie przeszkodziły jednak w podtrzymaniu dotychczasowej narracji i wybiórczym podkreśleniu w tytule dzisiejszej „Rzepy”: „Ziobro chce modernizacji PiS”.
Nie można zmusić kogoś, by stał się wytworem chorobliwych spekulacji lub sprostał kaprysom małych demiurgów. Tym bardziej, jeśli zabieg kreowania rzeczywistości dotyczy zaspokojenia obsesyjnych dążeń i przypomina nieudolne praktyki voodoo. O los Zbigniewa Ziobry i pozostałych „rozłamowców”  możemy być spokojni. Rozłam dziś PiS-owi nie grozi, zaś  występy propagandystów pozostaną kolejnym świadectwem czasów hańby.  
Jarosław Kaczyński w wywiadzie z listopada 2007 roku, z którego słowa cytowałem na wstępie wyjaśnił,  dlaczego nie chce zmieniać relacji z dziennikarzami i nie zamierza być w stosunku do nich bardziej przymilny.
Merdanie ogonem w odpowiedzi na agresję nic nie da” – trafnie stwierdził prezes PiS-u. Trafnie, bo kłamstwo i manipulacja są zawsze wyrazem agresji – najczęściej z powodu tchórzostwa lub smrodliwego koniunkturalizmu. Byłoby dobrze, gdyby Jarosław Kaczyński i pozostali politycy PiS- u przypomnieli sobie o tych słowach i zamiast zbędnego merdania ogonem potrafili zdzielić agresora tak, jak na to zasługuje.




Źródła:

sobota, 22 października 2011

ZNAK KAINA

W tajnym dokumencie Komisji Ideologicznej KC PZPR z 6 listopada 1989 roku zatytułowanym „Propozycje działań związanych z ósmą rocznicą wprowadzenia stanu wojennego w Polsce” zawarto szczegółowe instrukcje dotyczące rozgrywania „problematyki stanu wojennego”. W „założeniach taktycznych” opracowania można przeczytać:
„W propagandzie należy łączyć rzeczową analizę przyczyn wprowadzenia stanu wojennego z ukazywaniem tego, w jaki sposób przerwanie groźnego biegu wydarzeń z 1981 r. umożliwiło późniejsze porozumienie, a w efekcie „okrągły stół” i głęboką transformację systemu politycznego Polski. Szczególnie mocno powinien być wyeksponowany motyw „mniejszego zła”.
Ta podstawowa teza komunistycznej propagandy została w III RP podniesiona do rangi dogmatu i skutecznie zaszczepiona Polakom. Jeśli dziś blisko 50 proc. społeczeństwa uznaje wprowadzenie stanu wojennego za dobrą decyzję i uzasadniony wybór „mniejszego zła” – mamy do czynienia z efektem jednej z największych manipulacji historycznych w dziejach Polski i triumfem komunistycznych bandytów, którzy wspólnie z koncesjonowaną „opozycją demokratyczną” zdecydowali o narzuceniu nam fałszywej interpretacji tego zbrodniczego aktu.
Kwintesencją zakłamanej dialektyki mogą być słowa Adama Michnika z artykułu o Ryszardzie Kuklińskim z 1998 roku, w którym autor zawarł ocenę pułkownika nazywając go „instrumentem tych, którzy prą do kolejnych awantur i wojen na górze” i napisał:
„Czy płk Kukliński uratował Polskę przed sowiecką inwazją? Więcej danych przemawia za tezą, że jeśli ktoś realnie ocalił Polskę od katastrofy takiej inwazji zimą 1981-82, to były to dwa inne czynniki. Pierwszy to rozumna postawa przywódców "Solidarności" i Kościoła katolickiego, którzy wybrali drogę długiego marszu i biernego cywilnego oporu. Drugi to polityka ekipy Jaruzelskiego, która nie dążyła do krwawej rozprawy i nie prowokowała krwawych reakcji odwetowych. Podczas stanu wojennego zginęło znacznie mniej osób niż np. w czasie zamachu majowego w 1926 r. Również to odsunęło problem sowieckiej interwencji.”
Podstawowe tezy Michnika znajdziemy w cytowanej powyżej instrukcji PZPR, gdzie m.in. napisano: „Bez decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego Polska mogła stać się na przełomie 1981/82 areną nie tylko krwawych walk, nawet przy udziale wojsk krajów sąsiednich (bezsporne są fakty przygotowań do interwencji oddziałów radzieckich), ale i powodem destabilizacji sytuacji politycznej w Europie”.
Ta fałszywa historiozofia leży u podstaw stosunku III RP wobec zbrodni komunistycznych i sprawia, że do tej chwili nie osądzono sprawców stanu wojennego, a nawet nie ustalono liczby ofiar wyboru „mniejszego zła”. 
Ostatnia decyzja sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie Ewy Jethon o wyłączeniu z procesu Wojciecha Jaruzelskiego „ze względu na zły stan zdrowia” oznacza, że sprawca cierpień milionów Polaków, sowiecki agent zbrodniczej Informacji Wojskowej odejdzie z tego świata bez wyroku skazującego. Zdaniem IPN są małe szanse, by Jaruzelski kiedykolwiek wrócił na salę sądu. Prokurator IPN stwierdziła, że wyłączenie jego sprawy oznacza, iż sąd w wyroku odniesie się do zachowań tylko tych oskarżonych, którzy pozostali w procesie. W lipcu br. również „ze względu na stan zdrowia” warszawski sąd zawiesił proces Jaruzelskiego za „sprawstwo kierownicze” zabójstwa robotników Wybrzeża w grudniu 1970 r.
Powoływanie się na stan zdrowia w obliczu odpowiedzialności karnej stanowi praktykę wszystkich komunistycznych aparatczyków stających przed sądem. Jest potwierdzeniem nie tylko pospolitego tchórzostwa, ale dowodzi arogancji i poczucia bezkarności ludzi, którzy odmawiając prawa do uczciwego procesu tysiącom skazanym w stanie wojennym, sami korzystają dziś z pełni praw obywatelskich i prawa do obrony. Szczególnie cynicznie wykorzystywał to prawo Jaruzelski, gdy powołując się na zły stan zdrowia przewlekał postępowanie sądowe, by w tym samym czasie uczestniczyć w paradach wojskowych na placu Czerwonym w Moskwie z okazji „zwycięstwa nad faszyzmem”.
Warto przypomnieć, że Wojciech Jaruzelski uczynił farsę z toczącego się od 2008 roku procesu składając podczas jednej z pierwszych rozpraw kuriozalne wnioski dowodowe o powołanie na świadków m.in.: Michaiła Gorbaczowa, Margaret Thatcher, Helmuta Schmidta czy Aleksandra Haiga. Stanisław Kania, w tym samym czasie wnioskował o powołanie świadków Zbigniewa Brzezińskiego i Anatolija Gribkowa, szefa sztabu sił zbrojnych Układu Warszawskiego. Obaj oskarżeni wnosili również o przeprowadzenie analizy setek dokumentów znajdujących się m.in. w kremlowskich archiwach. Jednocześnie Jaruzelski zapewniał, że zależy mu na „jawnym i szybkim procesie”.
Sędzia Jethon przychyliła się wówczas do tych wniosków i zażądała, by IPN uzupełnił akta postępowania, wykonując „typowe czynności śledcze". Do tych czynności sąd zaliczył m.in. przesłuchanie zgłoszonych świadków oraz zwrócenie do Rosji o dokumenty dotyczące spraw polskich z lat 1980-1981 oraz do USA w celu uzyskania akt CIA i akt wywiadu wojskowego oraz informacji wywiadowczych NATO. Zdaniem Ewy Jethon sporządzone dotychczas opinie prawne stały się nieaktualne i niepełne, a sędzia zażyczyła sobie powołania całego zespołu biegłych, którzy mieliby podpowiedzieć jak ma ocenić komunistyczną wojnę wypowiedzianą Polakom. Dopiero sąd wyższej instancji uznał bezpodstawność tych wniosków.
Na specjalnie założonej stronie internetowej Jaruzelski przywołuje setki dowodów, które miałyby wskazywać jakoby w 1981 roku Polska stała wobec groźby interwencji państw Układu Warszawskiego. Argumentacja szefa WRON jest identyczna z założeniami propagandowymi Komisji Ideologicznej KC PZPR, przyjętymi w III RP jako podstawa tezy o  działaniu w stanie wyższej konieczności wobec groźby sowieckiej interwencji.”
Przede wszystkim świadczy jednak, że sowiecki agent do końca wykonuje dyrektywy swoich zwierzchników.  To w protokole nr 7 Biura Politycznego KPZR z 23 kwietnia 1981 r. zawarto zalecenia, w których zachęcano władze PRL do straszenia opozycji i Zachodu groźbą sowieckiej interwencji w Polsce. Jednocześnie towarzysze radzieccy zalecali, by "kierownictwo polskie stale troszczyło się o stan armii i organów MSW, ich stabilność moralno-polityczną i gotowość wykonywania swych obowiązków obrony socjalizmu".
Dokument Komisji Ideologicznej PZPR z listopada 1989 roku mówi zaś wyraźnie, iż: „Należy zabiegać o sygnał ze strony władz radzieckich świadczący o tym, iż stan wojenny uchronił Polskę od zewnętrznej interwencji. Biorąc pod uwagę rozrachunkową szczerość obecnych władz radzieckich, można liczyć na wywołanie jakiejś formy publicznego stanowiska w tej sprawie (np. w postaci wypowiedzi rzecznika prasowego MSZ).”
Autorem szeregu wywodów Jaruzelskiego jest szczególnie przezeń ceniony peerelowski „historyk wojskowości” płk Zbigniew Kumoś, który w książce „O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940-1944” z 1985 roku powielał kłamstwo katyńskie, twierdząc, iż „kosztem interesu narodowego  wykorzystano niemiecką prowokację do ataków na ZSRR”.  Na historyczne ustalenia Kumosia, Jaruzelski powoływał się podczas wielogodzinnych wyjaśnień składanych przed Sądem Okręgowym w Warszawie w październiku 2008 r.  Sam Kumoś jest autorem „listu otwartego” z października 2004 roku skierowanego do prezesa IPN Leona Kieresa, w którym m.in. można przeczytać: W związku ze zbliżająca się 23 rocznicą stanu wojennego Instytut Badań Naukowych przypomina by wydarzenia z przeszłości, szczególnie te kontrowersyjne można było dyskutować na szerokiej płaszczyźnie różnych ustaleń, poglądów i ocen. Dotychczas obraz ten był jednostronny.” Dziś Kumoś jest członkiem zarządu stowarzyszenia „SOWA” zrzeszającego byłych oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Jego udział w tym gremium może świadczyć, że inicjatywa powołania „SOWY” ma przyzwolenie starej kadry komunistycznej bezpieki i osobiste „błogosławieństwo” Jaruzelskiego i Kiszczaka. Trudno pozbyć się wrażenia, że proces twórców stanu wojennego od początku toczy się w taki sposób, by sąd nie musiał wydawać wyroku na Jaruzelskiego i nie brał odpowiedzialności za ocenę konsekwencji prawnych działań wojskowej junty.  Ta tchórzliwa strategia zdaje się wynikać z obaw przed jednoznacznym potępieniem zamachu z 13 grudnia i jest podyktowana racjami politycznymi, których przyczyny należy upatrywać w uzgodnieniach okrągłego stołu.
Sędziowie III RP nie potrafią odpowiedzieć nawet na pytanie o legalność decyzji WRON i uznają tę kwestię za podległą ocenom historyków. W roku 2008 sędzia  Rajmund Chajneta przewodniczący wydziału, w którym rozpatrywana była sprawa stanu wojennego, tłumacząc powołanie trzyosobowego składu sądu wyznał wprost: „Ten proces ma odpowiedzieć na fundamentalne dla historii Polski końca XX w. pytanie, czy wprowadzenie stanu wojennego było legalne, czy też nie. Byłoby dziwne, gdyby ocenę miał formułować jeden sędzia".
Sędzia Chajneta najwyraźniej zapomniał, że „fundamentalne pytanie historyczne” zostało rozstrzygnięte już w lutym 1992 r., gdy Sejm RP przyjął uchwałę stwierdzającą, że decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była nielegalna. Jednak dopiero w marcu br. zapadł wyrok Trybunału Konstytucyjnego, w którym uznano za niekonstytucyjne dekrety Rady Państwa PRL o stanie wojennym z 12 grudnia 1981r. Wcześniej Sąd Najwyższy roztoczył parasol ochronny nad „wymiarem sprawiedliwości” PRL i uznał, że sędziowie musieli stosować owe dekrety, bo sądy nie mogły kontrolować konstytucyjności ustaw, nawet jeśli naruszały one zasadę niedziałania prawa wstecz. Po tej uchwale, IPN nie mógł już postawić zarzutów żadnemu sędziemu czy prokuratorowi, którzy oskarżali, skazywali i przedłużali areszty wobec działaczy "Solidarności" między 12 a 16 grudnia, kiedy dekret jeszcze nie obowiązywał.
Możemy przypuszczać, że obecnie nawet dziesiątki „mędrców Temidy" nie będą w stanie odpowiedzieć na pytanie, na które odpowiedź zna każdy przyzwoity człowiek. Cały proces autorów stanu wojennego przypomina zaś dosadny i celnie wymierzony policzek tym milionom Polaków, którzy nie stracili pamięci z chwilą proklamacji „nowego państwa” i doskonale wiedzą, czym był stan wojenny i kim byli sowieccy zdrajcy w polskich mundurach. Jak wszyscy tchórze udający polskich patriotów, ludzie ci skryli się dziś za instytucjami prawa wykorzystując mechanizmy z którymi walczyli i których stosowania odmawiali innym. 
Niewykluczone, że na decyzję o wyłączeniu z procesu Jaruzelskiego mogły mieć wpływ zdarzenia ostatnich miesięcy. Sędzia prowadząca sprawę musiała przecież pamiętać, że ewentualny wyrok będzie dotyczył człowieka, który przez obecnego prezydenta III RP jest uznawany za wybitnego eksperta ds. polityki międzynarodowej i bywa częstym gościem Belwederu. Obecność Jaruzelskiego na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zaproszenie go na uroczystość wręczenia Komorowskiemu insygniów Orderu Orła Białego czy obecność agenta „Wolskiego” w trakcie rozmowy Komorowskiego z Miedwiediewem – nie mogły ujść uwadze sądów wyczulonych na wszelkie fluktuacje i objawy intencji obecnej władzy. 
Bronisław Komorowski od lat należy do gorliwych obrońców Jaruzelskiego. Już w roku 2005 usilnie sprzeciwiał się inicjatywie Jarosława Kaczyńskiego, gdy ten chciał pozbawić „Wolskiego” przywilejów należnych byłemu prezydentowi oraz odebrać mu stopień generalski. „To zły pomysł – perorował wówczas polityk PO – Trzeba umieć oddzielić regulacje ustawowe dotyczące wszystkich byłych prezydentów od oceny ich działalności, nie można karać kogoś za błędne decyzje lub niewłaściwe zachowanie, odbierając uprawnienia”.
Rok później, w wywiadzie dla Moniki Olejnik Komorowski twierdził, że „zabranie Jaruzelskiemu stopnia generalskiego oznaczałoby, że przekreślamy całą drogę żołnierską generała, a ta nie cała przecież była zła”. Postać agenta sowieckiej Informacji Wojskowej Komorowski nazwał „do pewnego stopnia tragiczną” argumentując, że Jaruzelski wziął udział w demontowaniu własnego systemu, za którym się opowiadał i którym żył przez całe życie. Ówczesny marszałek Sejmu podkreślał przy tym, że „niewątpliwie gdzieś miały swoje istotne znaczenie jego korzenie rodzinne, tradycja, dla myślenia w kategoriach patriotyzmu”.
Tę nieskrywaną sympatię odwzajemnia również Jaruzelski, nazywając przed wyborami prezydenckimi kandydata PO „mężem stanu” i twierdząc, że Komorowski jest nie tylko obdarzony charyzmą, ale "cechują go również godność i dostojeństwo".
Decyzja o wyłączeniu z procesu Wojciecha Jaruzelskiego zapadła na trzy miesiące przed 30 rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Jest dowodem bezsilność i nieudolności systemu prawnego III RP i zdaje się potwierdzać, że żaden ze zbrodniarzy komunistycznych nie poniesie doczesnej odpowiedzialności. Nie tłumaczą jej racje moralne ani wzgląd na wiek i stan zdrowia oskarżonego. W osądzeniu Jaruzelskiego nie chodziło przecież o wymiar kary bądź jej wykonanie. Ta decyzja podważa nie tylko zasadę równości wobec prawa ale kłóci się z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, które nakazuje napiętnować winę – niezależnie od stanu i pozycji sprawcy. Podjęta w zgodzie z prawem III RP jest jednocześnie głęboko nieetyczna i krzywdząca. Uwalnia bowiem od odpowiedzialności karnej człowieka, którego życiowa postawa symbolizuje najgorsze cechy zdrajcy i prześladowcy własnego narodu. 
W cytowanym na początku tajnym dokumencie KC PZPR z roku 1989, w rozdziale zatytułowanym „Działalność polityczna” wydano polecenie :
Należy rozważyć sprawę podjęcia ważnych inicjatyw politycznych tak, aby uwaga opinii publicznej została, przynajmniej częściowo, odwrócona od problematyki historycznej, a skupiona na rozwiązywaniu problemów dnia dzisiejszego i jutra. Wydaje się, że jest to stosowna pora, by z inicjatywy Prezydenta w tym właśnie okresie doszło do swoistego „drugiego okrągłego stołu”, lub, co wydaje się bardziej przekonywające – do inauguracji pracy Rady Politycznej, która podjęłaby kluczowe zagadnienia związane z sytuacją społeczno-gospodarczą kraju [...]
Oceniając z dzisiejszej perspektywy dyspozycje partyjne sprzed 22 lat, można odnieść wrażenie, że obecna władza doskonale wypełnia postulat „odwracania od problematyki historycznej”, zaś poglądy lokatora Belwederu sytuują go w roli godnego następcy gen. Jaruzelskiego.


Artykuł opublikowany w nr 42/2011  Gazety Polskiej.

czwartek, 20 października 2011

ZBRODNIA ZAŁOŻYCIELSKA III RP

Gdy zastanawiałem się, jakim tekstem przywołać pamięć o zdarzeniach sprzed 27 lat, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie sięgnąć po artykuły prasy podziemnej i dokumenty z tamtego okresu. Stanowią one nie tylko najpełniejsze świadectwo tragicznych wydarzeń jesieni 1984 roku, ale jak żadne inne dowodzą, że III RP znajduje swój początek w zabójstwie księdza Jerzego. To w pierwszych miesiącach po śmierci błogosławionego powstały podwaliny układu, z którego narodziła się idea tworu opartego na sojuszu kata i ofiary. Zrealizowano ją niespełna pięć lat później aranżując farsę „okrągłego stołu”. Porozumienie z Kiszczakiem i Jaruzelskim zawarte przez grupę samozwańczych reprezentantów narodu znajduje swój początek w zdarzeniach roku 1984. Ujawnione wówczas postawy działaczy opozycji i niektórych ludzi Kościoła wyznaczyły zakres kolaboracji z władzą komunistyczną i pozwoliły pospolitym bandytom oblec się w szaty „mężów stanu” i „ludzi honoru”. Ta gigantyczna, historyczna mistyfikacja legła u podstaw poglądu, jakoby III RP powstała na gruzach komunizmu, podczas gdy w rzeczywistości – to komunizm, w zmodyfikowanej przepoczwarzonej postaci - obrócił w ruinę nasze dążenia do niepodległości.
Dokonany w roku 1989 akt legalizacji PRL-u dotyczył również gwarancji bezkarności zbrodniarzy sowieckiego reżimu. Wiedza o prawdziwych okolicznościach śmierci księdza Jerzego miała na zawsze stać się depozytem  integrującym twórców III RP. Ta zbrodnia, jak wiele innych komunistycznych morderstw, została objęta zmową milczenia i do chwili obecnej nie może zostać wyjaśniona.

Jako pierwszy chciałbym przypomnieć tekst z nr 37-38 podziemnego „Miesięcznika Politycznego Niepodległość” ze stycznia 1985 roku, zatytułowany „Mit jedności”.  Mówi on m.in. o „dwóch nurtach” środowisk opozycyjnych i pozwala rozpoznać istniejące wówczas podziały. Po raz pierwszy znajdujemy wyraźnie zarysowany konflikt, między grupą czołowych „doradców” i „niezależnych intelektualistów”, a związkowcami „Solidarności”. Warto dostrzec, że podziały te przetrwały do dnia dzisiejszego.

„Wobec zamachu na księdza Jerzego Popiełuszkę zarysowały się w naszym związku dwie linie. Jedna linia […] jest równoznaczna ze zdaniem się na metody Kościoła […] Druga linia zakłada, że na rozpętanie przemocy trzeba odpowiedzieć nie przemocą – to nie, w żadnym razie, ale działaniem na tyle stanowczym, by władza, niezależnie od tego, na jakie frakcje podzielona, czuła respekt przed społeczeństwem. […] reakcja środowisk niezależnych – najpierw na porwanie, potem na morderstwo księdza Popiełuszki zakwestionowała funkcjonujący jeszcze w opinii mit o jedności polskich środowisk opozycyjnych, ujawniając istnienie głębokiego rozłamu.
Podziały te były widoczne i przed „sprawą” księdza Popiełuszki, ale nie tak wyraźnie. Oto, bowiem po jednej stronie znaleźli się prawie wszyscy „przywódcy” i „doradcy” „Solidarności” działający jawnie, wspierani przez część prasy, po drugiej zaś znaczna część publicystów prasy podziemnej, w tym biuletyny TKZ i porozumień międzyzakładowych, nieliczni działacze jawni i (choć nie do końca konsekwentnie) przywódcy i działacze podziemni. […] Według pierwszej linii (zgodnie zresztą z całą jego dotychczasową polityką) wypowiadał się Lech Wałęsa. Wzywał do nieulegania prowokacjom, do spokoju i opanowania.[…] W Warszawie i w Gdańsku wrzało. W niedzielę 28 października 12 tysięcy ludzi zgromadzonych wokół kościoła św.Brygidy w Gdańsku rwało się pod Pomnik – opisuje akcję Wałęsy biuletyn nowotarskiej „Solidarności” „JANOSIK” w nr.70 z listopada 1984r. „Wokół miasta i w samym Gdańsku czekały zgrupowane silne oddziały ZOMO – ktoś planował zbierać żniwo tej zbrodni. Jednak Lech Wałęsa kilkoma zaledwie zdaniami opanowuje sytuację. Mówi do ludzi: „Powinniśmy być ostrożni i uważni, ponieważ ktoś usiłuje wciągnąć nas do walki o władzę.[…] Jesteśmy mocni pozostając w swoich fabrykach i modlitwie.” To wystarczyło. Ludzie skandowali jeszcze „Solidarność – Solidarność”, ale Lechu mógł już spokojnie zmieszać się z tłumem i iść do domu – do marszu pod Pomnik nie doszło. Jeśli inspiratorzy tego morderstwa liczyli na wywołanie rozruchów, to przegrali całkowicie”.
Ktosiów” z wypowiedzi Wałęsy i z tekstu „Janosika” rozszyfrowują inni. Janusz Onyszkiewicz, przedstawiony przez zachodnich korespondentów jako rzecznik opozycji politycznej [sic] zapewnia, że generał szczerze dąży do wykrycia i ukarania morderców.”Chcemy wierzyć, że to nie Pan, Panie Generale nakazał zamordować Popiełuszkę” – pisze w swym […] liście go generała profesor Edward Lipiński.
Chęć ta jest wśród czołowych „doradców” i „niezależnych intelektualistów” tak przemożna, że gorliwie biorą się za oczyszczanie z podejrzeń generalskiego reżimu, doradzając mu zarazem jaką drogą mógłby odzyskać wiarygodność. Jacek Kuroń na przykład zajął 107 nr.”Tygodnika Mazowsze” [z dn.22.11.1984r.] na „niezbite” dowody udowadniania niewinności Jaruzelskiego [ w artykule „Zbrodnia i polityka”], ba docenia determinację generała w dążeniu do wyjaśnienia tej zbrodni. Andrzej Szczypiorski – czołowy „intelektualista niezależny” - uważający zresztą, że „rząd rzetelnie pragnie normalizacji i być może nawet porozumienia” - w swoim artykule „Nasz tragiczny spokój” pisze [ podajemy za Głosem Ameryki] – „Zdumiewającym jest naprawdę, jak niewiele potrzeba, aby Polacy okazywali władzy państwowej, jeżeli nie sympatię to w każdym razie wspaniałomyślność i nawet obdarzali odrobiną zaufania. W dniach żałoby po śmierci ks. Popiełuszki wystarczyłoby, gdyby rząd okazał normalne, ludzkie oblicze. Gdyby wystąpił z wąskich ram biurokratycznego protokołu, gdyby przyłączył się do żałoby narodu. Polacy z nadzieją oczekują takiego gestu. Każdy ma prawo zapytać: Czy Panom Generałom było tak daleko na ten pogrzeb, na który ściągnęły z całego kraju setki tysięcy ludzi? Czy rządowi zabrakło pieniędzy na wysłanie depeszy kondolencyjnej do rodziców zamordowanego kapłana i jego kościelnych zwierzchników?.” [!?!?!?]
Działania Jaruzelskiego i Kiszczaka, wystąpienie Urbana, deklaracje Komitetu Centralnego PZPR szczególnie usatysfakcjonowały publicystę krakowskiej „Trzynastki” Mirosława Dzielskiego, autora artykułu „Po śmierci księdza”, dostrzegającego w posunięciach generała-sekretarza-premiera i jego ludzi znamiona stopniowego cywilizowania się [pod wpływem Kościoła, a zwłaszcza Papieża] i uczenia się współżycia ze społeczeństwem.” […]
Wypowiedzi takich autorytetów jak Wałęsa, Onyszkiewicz czy Kuroń natychmiast powielane przez zachodnich korespondentów i wolne rozgłośnie oraz przedrukowywane przez solidarnościowe biuletyny podziemne spowodowały wrażenie niemal pełnej jednomyślności polskiej opozycji.
Dlatego „Tygodnik Solidarność” w artykule „W walce o władzę” zamieszczonym w 105 nr. tego pisma z 8.11.1984r.miał pełne prawo napisać: „W oficjalnych wypowiedziach i „przeciekach” sugeruje się, że prowokacja miała być wymierzona w rządy Jaruzelskiego i że frakcja „twardogłowych” chciała przejąć władzę […] Oficjalna wersja została natychmiast przyjęta przez Kościół. Zaakceptowała ją zachodnia opinia publiczna i politycy[…] W swych działaniach - choć nie zawsze w słownych deklaracjach przyjęły ją też niezależne ośrodki opiniotwórcze w kraju, począwszy od Lecha Wałęsy i różnych struktur „S”, a skończywszy na nieformalnych grupach środowiskowych. Ta niezwykła zgodność opinii – a zwłaszcza jej zgodność z wersją , na której zależało Jaruzelskiemu – jest może najbardziej znaczącą cechą obecnej sytuacji politycznej w PRL.
Jednakże, w miarę upływu czasu i ukazywania się kolejnych pism podziemnych okazało się, że „reprezentanci społeczeństwa” i „rzecznicy opozycji” pospieszyli się nieco. Bo prasa podziemna zaczęła pisać co innego – przebili się po prostu zwolennicy drugiej linii.”

Drugi z tekstów to wspomniany powyżej artykuł Jacka Kuronia opublikowany w nr.107 „Tygodnika Mazowsze” z 22 listopada 1984 roku, zatytułowany „Zbrodnia i polityka”. Ponieważ jest dość obszerny, ograniczę się do jego omówienia i kilku cytatów. To tekst niezwykle ważny, którego tezy do dziś wyznaczają podstawę fałszywej antynomii „dobrych” i „złych” komunistów oraz ahistoryczny podział na frakcje „liberałów” i „twardogłowych”. Zdjęcie odpowiedzialności z Jaruzelskiego za mord na księdzu Jerzym posłużyło usprawiedliwieniu postaw przedstawicieli „demokratycznej opozycji” i pozwoliło podjąć współpracę z reżimem.

Już na wstępie Kuroń „analizuje” motywy sprawców porwania księdza, by dojść do konkluzji, że za zbrodnią nie mógł stać Jaruzelski. Pisząc o generale, autor dowodził: „ Jedno jest pewne - głupcem nie jest. Można mu stawiać różne zarzuty, ale pewną sprawność rządzenia w tych trudnych warunkach zachowuje. A skoro nie jest głupcem, musiałoby się przyjąć, że jest niebezpiecznym szaleńcem. Z tym, że takie założenie zwalnia całkowicie od myślenia. Wszystko zaczyna się odbywać w sytuacji nieobliczalnej, nic w ogóle nie jesteśmy w stanie przewidzieć, bo szaleniec pojutrze może abdykować, albo przyłączyć Polskę do Australii. Takich założeń w myśleniu politycznym przyjmować nie można. Nic nie wskazuje na to, że stał za tym sam Jaruzelski. Nie on, a więc kto?”
Postawiwszy to pytanie Kuroń dochodzi do wniosku, że za zabójstwem musiał stać aparat policyjny, „ale podporządkowany jakimś ośrodkom politycznym”.
 Znaczy to – pisze dalej -  że mamy do czynienia przynajmniej z dwiema grupami, z których jedna jest lojalna wobec Jaruzelskiego, a druga prowadzi wobec niego swoją własną politykę. [...] Po co grupa konkurencyjna czy też policja miałaby to robić? Nie sądzę żeby chodziło tu o usunięcie Jaruzelskiego. [...] Raczej chodziło o to, by zmusić Jaruzelskiego do prowadzenia określonej polityki. Jakiej? To dość oczywiste – oczywiście niesłychanie represyjnej. Policji jest potrzebna represyjna polityka, bo zwiększa jej znaczenie. Tym samym wyjaśnia się pierwszy wariant, to znaczy ten, że zrobił to sam aparat policyjny.”
Tytuł kolejnego rozdziału artykułu nie pozostawia wątpliwości, kogo Kuroń upatruje jako „ofiarę” prowokacji. Brzmi on: „Generał Jaruzelski kontra aparat policyjny”. Autor twierdzi:
„Jaruzelski jest teraz w niesłychanie trudnej sytuacji. Ma dwa wyjścia: albo cofnąć się i próbować dogadać ze swoimi przeciwnikami w aparacie władzy – co jest właściwie niemożliwe i na co jest już za późno, albo próbować się porozumieć ze społeczeństwem, co dla niego, autora 13 grudnia jest niesłychanie trudne, wręcz niewykonalne.”
Dalej Kuroń pyta – „Czekać czy działać?”  i odpowiada: „W obliczu tej sytuacji środowiska opiniotwórcze, rozliczne elity społeczeństwa polskiego podzieliły się. Da się wyodrębnić dwa stanowiska taktyczne. Pierwsze: skoro Jaruzelski to załatwia, nie trzeba mu przeszkadzać – im większe będzie miał trudności ze społeczeństwem, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie mógł zrobić to, co zaczął, tym większe, że powie nie. I druga propozycja: skoro Jaruzelski musi się teraz liczyć ze społeczeństwem jak nigdy po 13 grudnia i w tym sensie jakby częściowo cofnął 13 grudnia – trzeba na niego naciskać, żeby dał jak najwięcej. A więc gen. Jaruzelski rozpoczął walkę ze swoim aparatem. Żeby mógł ją skończyć i umocnić się, musi mieć spokój społeczny. Jeśli damy mu ten spokój nie żądając nic w zamian, to oczywiście nie będzie musiał nam nic dać. Dlatego trzeba naciskać na władzę, ale w taki sposób, aby nie stało się dla niej konieczne zastosowanie terroru.”

Tezę o „prowokacji politycznej” skierowanej przeciwko Jaruzelskiemu (podaną natychmiast przez komunistyczne media) podzielał również Lech Wałęsa. 23 października 1984 roku w kościele św.Brygidy w Gdańsku Wałęsa mówił:
Ktoś zrobił nam wszystkim wielkie świństwo. Na pewno planował sobie reakcję góry i społeczeństwa, w którym z wami wszystkimi jestem. My nie chcieliśmy przejmować władzy. I dlatego nie będziemy się mieszać do rozgrywek o władzę. Nas powinno interesować to, jak w to wszystko chciano nas wmanipulować. Inspiratorzy tej prowokacji, porywając księdza Popiełuszkę, chcieli zobaczyć jak się zachowamy, czy się przestraszymy. Na pewno chcieli byśmy bez opamiętania ruszyli, jak to mięso armatnie. Idźmy tym tokiem myślenia i nie dajmy się wmanipulować. [...] Musimy pamiętać, by nasze poczynania nie dawały nikomu foteli ani nie powodowały gabinetowych przesunięć. Dlatego ktoś postawił na rewolucję, licząc że my pójdziemy jak stado baranów i zrobimy mu (inspiratorowi) rewolucję...[...] Dlatego my pójdziemy drogą ewolucji – bezpiecznej, pokojowej ewolucji. My się nie pchamy do władzy i władzy urządzać nie będziemy.[...] Musimy znaleźć bezpieczne, chrześcijańskie rozwiązanie, które nie będą nas nic kosztowały. Nie dajmy się wciągnąć w czyjeś manipulacje”.

W niemal identyczny sposób przedstawiała sprawę zabójstwa propaganda komunistyczna. W tzw. stanowisku Rady Krajowej PRON z 29 października 1984 roku można przeczytać:
Porwanie księdza Popiełuszki jest oczywistą próbą wbicia noża w niezabliźnioną do końca ranę.[...] Cios zadany zwolennikowi określonej postawy politycznej miał stworzyć wrażenie, że zamiast proponowanego dialogu, władze dążą do brutalnej likwidacji swoich przeciwników. Mimo oczywistości, że temu właśnie miał służyć zamach, rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje pozornym przyłączaniem się do modlitwy Kościoła i jego troski o porwanego”.

Ostatni dokument to zaprezentowana przez Sławomira Cenckiewicza notatka z rozmowy agenta Departamentu I SB MSW, występującego w meldunkach i szyfrogramach jako "źródło nr 13963" z abp. Bronisławem Dąbrowskim - ówczesnym sekretarzem episkopatu Polski. Dotyczy ona spotkania z arcybiskupem w dniu 12 grudnia 1984 roku i przedstawia opinie hierarchów Kościoła  w sprawie zabójstwa księdza Jerzego:

"Zdaniem abp. Dąbrowskiego odpowiedzialność za tę zbrodnię należy przypisać elementom politycznym wrogim wobec gen. Jaruzelskiego, a zatem chodzi niewątpliwie w tym przypadku o prowokację, posiadającą dotąd pewne cechy utajone. Kpt. Piotrowskiego – Dąbrowski określił jako "starego znajomego", gdyż zarówno on, jak i Glemp spotykali go kilka razy, podczas kiedy pełnił on służbę jako funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu i Departamentu ds. Kościelnych i Narodowościowych MSW w czasie wizyty papieża w Polsce oraz przy okazji spotkań z Wałęsą. W jego ocenie Piotrowski jest typem bardzo ambitnym, który uważał, że należy mu się stopień pułkownika. Trzej sprawcy przestępstwa działali pod Toruniem w łatwych warunkach, ponieważ strefa ta jest dobrze kontrolowana. Mogli więc liczyć na poparcie organizacyjne czynników radykalnych w aparacie SB i tajnej jaczejki OAS (Organizacja Anty-Solidarność), jak również na poparcie "bazy sowieckiej". Jako wykonawcy działali oni niewątpliwie na rozkaz przeciwników gen. Jaruzelskiego uplasowanych w MSW tzn. ludzi zaufanych Mirosława Milewskiego".




Źródła:

piątek, 14 października 2011

POJEDNANIE JAK STRZAŁ W POTYLICĘ

Strzał w tył głowy - to szczególnie ceniona przez komunistów metoda mordu. Wszędzie dokąd dotarła „czerwona zaraza”, zostawiała po sobie stosy przestrzelonych czaszek. Materiały filmowe z egzekucji w Katyniu, Sowieci przekazali towarzyszom chińskim w ramach pomocy i instruktażu przy likwidacji jeńców amerykańskich i południowokoreańskich. Tam, gdzie zbrodnicza idea komunistów natrafiała na opór, wdzierała się w ludzkie umysły w jedyny, znany mordercom sposób - przez otwór w strzaskanej potylicy.
Symbolem tej bandyckiej formy „edukacji” mógłby być major bezpieczeństwa państwowego Wasilij Błochin - specjalista katowskiego komanda wyznaczonego do likwidacji Polaków w Katyniu, który w swojej „karierze” osobiście zabił 50 tysięcy osób, mordując codziennie przez prawie 29 lat. Był wzorem komunistycznego kata, który za swoje zasługi dorobił się stopnia generała i najwyższych orderów Związku Sowieckiego.
Nie ma wątpliwości, że 72 lata po zbrodni katyńskiej współczesna Rosja przyjmuje rolę wspólnika sowieckich ludobójców, a major Błochin będzie mógł wkrótce liczyć na poczesne miejsce w panteonie rosyjskich bohaterów. Od czasu objęcia władzy przez płk Putina, formuła sowieckiego historyka – marksisty Michaiła Pokrowskiego, iż „historia to polityka robiona wstecz” stała się dewizą władz Rosji, a program odbudowy pozycji międzynarodowej i tworzenia nowej tożsamości narodowej Rosjan nabrał charakteru ofensywnego i rewizjonistycznego. Moskwa zaczęła dążyć do podważenia całego pozimnowojennego porządku, także w wymiarze interpretacji historii. W skrajnych formach kremlowska propaganda stała się polityką obrony sowieckiej wersji przeszłości, której zakwestionowanie miałoby rzekomo prowadzić do „podważenia wszystkich decyzji, podjętych z udziałem ZSRR, podważenia jego podpisów pod kluczowymi dokumentami międzynarodowymi”.
Odpowiedź rządu rosyjskiego udzielona Europejskiemu Trybunałowi Praw Człowieka w Strasburgu, w związku ze skargą rodzin oficerów zamordowanych w Katyniu jednoznacznie wskazywała, że państwo Putina uznaje kłamstwo katyńskie za rację stanu Federacji Rosyjskiej.  W 17-stronicowej odpowiedzi ani razu nie użyto słowa zbrodnia, czy mord, napisano jedynie o „sprawie” lub „zdarzeniu katyńskim”. Uzasadniając odmowę ujawnienia dokumentów rosyjskiego śledztwa, władze Federacji powołały się na „ochronę interesów współczesnej Rosji”. Zdaniem Moskwy postanowienie o umorzeniu z 2004 roku musi pozostać tajne, gdyż „zawiera tajemnice, których ujawnienie mogłoby przynieść uszczerbek bezpieczeństwu kraju”.
To twierdzenie wskazuje, że istnieje historyczna i prawna ciągłość pomiędzy Związkiem Sowieckim, a obecną Rosją, zaś ukrywanie prawdy o ludobójstwie jest dla władz Federacji Rosyjskiej kwestią dotyczącą bezpieczeństwa państwowego.
Zdaniem Rosjan „nie ma pewności, czy Polaków rzeczywiście rozstrzelano”, a nawet, czy zostali poddani jakimkolwiek represjom ze strony sowieckiego państwa. W roku 2008 prokurator Głównej Prokuratury Wojskowej Blizjejew podczas posiedzenia moskiewskiego sądu rejonowego stwierdził, że jeśli "hipotetycznie przyjąć, że polscy jeńcy mogli zostać zabici na polecenie władz, było to uzasadnione, bo część polskich oficerów stanowili szpiedzy, terroryści i sabotażyści. A przedwojenna polska armia była szkolona do walki ze Związkiem Sowieckim". Rząd płk Putina nie przewiduje także rehabilitacji zamordowanych, gdyż – jak tłumaczył przedstawiciel FR w Strasburgu - „nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, charakteru postawionych im zarzutów i tego, czy je udowodniono”. Odmowa rehabilitacji oznacza, że zamordowani na mocy decyzji sowieckich sądów nadal formalnie pozostają przestępcami.
Młodzież rosyjską uczy się dziś, iż mord w Katyniu był sprawiedliwą zemstą za zagładę wielu tysięcy Rosjan w polskiej niewoli po wojnie 1920 roku. Naucza się również, że tamtą wojnę wywołała Polska, a nie Związek Sowiecki oraz przekonuje, że ludobójstwa Stalina, to nic innego jak „mądre działania przywódcy szykującego kraj do wojny”.
Putinowska administracja tak dalece cofnęła się w fałszowaniu historii, że zapomniano iż sami Rosjanie dwukrotnie przyznali się do ludobójstwa. Po raz pierwszy nastąpiło to w roku 1946 r., podczas procesu w Norymberdze, gdy sprawca zbrodni występował w roli prokuratora i sędziego we własnej sprawie. Wówczas strona sowiecka chcąc przypisać mord Niemcom  nazwała go ludobójstwem. Powtórne przyznanie nastąpiło 13 lipca 1994 roku, gdy szef grupy śledczej Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej płk Anatolij Jabłokow umorzył śledztwo katyńskie z powodu śmierci winnych. W postanowieniu o umorzeniu dochodzenia, Stalin, Mołotow, Woroszyłow, Mikojan, Kalinin, Kaganowicz, Beria oraz inni funkcjonariusze NKWD, a także bezpośredni wykonawcy mordu zostali uznani za winnych popełnienia przestępstw, opisanych w art. 6 Statutu Międzynarodowego Trybunału Wojennego w Norymberdze, który obejmuje zbrodnie przeciwko ludzkości, w tym ludobójstwo. 
O tych faktach – jako nieprzystających do idei „pojednania” i „dialogu” - polska opinia publiczna nie jest informowana. Od wielu miesięcy jesteśmy świadkami fałszowania prawdy na niespotykaną wprost skalę, ukrywania niewygodnych faktów i karmienia Polaków kłamstwami. Negatywną rolę w tym procesie spełniają członkowie tzw. polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, z których większość została członkami Międzynarodowej Rady Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – rządowej instytucji powołanej na wzór TPPR-u.  Zamiast rzetelnego przekazu otrzymujemy bełkot o „otwartym stanowisku Rosji w sprawie Katynia” i zapewnienia najwyższych władz III RP o konieczności „pojednania, w imię przyszłości i ułożenia dobrych stosunków z rosyjskim sąsiadem”. Istnieje ogromny, rażący propagandowym fałszem dysonans między oficjalnymi gestami i deklaracjami władz państwowych, a rzeczywistym zachowaniem Rosji. Dzięki temu, polskie społeczeństwo jest utrzymywane w przeświadczeniu, jakoby Rosjanie dążyli do wyjaśnienia mordu na polskich oficerach i wykazywali w tej sprawie dobrą wolę.
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że rosyjska polityka historyczna w sprawie Katynia zmierza do zamknięcia tematu i narzucenia interpretacji zgodnej z wolą kremlowskich decydentów.  W listopadzie ubiegłego roku rzecznik MSZ Federacji Rosyjskiej Andriej Niestierienko wyjawił czego płk Putin oczekuje od „polskich przyjaciół” : „Rosja liczy na ostateczne rozstrzygnięcie kwestii katyńskiej z Polską” – powiedział Niestierienko. „Jesteśmy szczerze zainteresowani w skreśleniu tej sprawy z porządku dziennego oraz w rezygnacji z jej politykowania”.
Rząd Donalda Tuska przyjmując ten dyktat współczesnej formy kłamstwa katyńskiego stawia się na pozycji władz PRL-u i nawiązuje wprost do praktyk państwa komunistycznego. Wystarczyło zatem, że Rosjanie zanegowali definicję mordu katyńskiego jako ludobójstwa, by wicemarszałek Niesiołowski przyznał, że  zbrodnia katyńska nie może być określana mianem ludobójstwa” i ocenił, że polscy oficerowie zostali zamordowani, bo „odmówili współpracy z komunistami”. Kilka miesięcy później minister spraw zagranicznych III RP oświadczył, że „istnieje pole do sporu czy Katyń był ludobójstwem”,  zaś doradca w kancelarii Bronisława Komorowskiego zaczął dywagować o potrzebie „definiowania Katynia jako zbrodni wojennej”.
Ta nowa i równie haniebna forma fałszu przybiera postać zorganizowanej kampanii, o czym świadczy polityka prezydenckiego BBN-u, pod rządami gen. Stanisława Kozieja. To on – zdaniem historyka dr Leszka Pietrzaka, poddał cenzurze oficjalny dokument Biura sporządzony za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Chodziło o powstały na kilka tygodni przed tragicznym lotem do Smoleńska raport zatytułowany "Ludobójstwo Katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich (1943-2010)", autorstwa Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko  W dokumencie omówiono politykę  Rosji wobec zbrodni katyńskiej na przestrzeni prawie sześćdziesięciu lat oraz zarekomendowano prezydentowi RP działania w sprawie Katynia. „Bez względu na stanowisko strony rosyjskiej – można przeczytać w raporcie – „i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem.”
Nowy szef BBN gen. Stanisław Koziej zakazał autorom ujawnienia treści rozdziału piątego, w którym znajdowały się powyższe słowa i wyraził zgodę jedynie na ujawnienie czterech części.
Sytuacja związana z raportem BBN jednoznacznie wskazuje, że obecny rząd nie ma zamiaru domagać się od Rosji wyjaśnienia sprawy mordu katyńskiego, a tym bardziej, uznania go za akt rosyjskiego ludobójstwa. Grupa samozwańczych autorytetów RP uznała, że sprawę Katynia należy zamknąć w imię „pojednania” i ułożenia wasalnych stosunków z rosyjskim reżimem. Historia, która ma „nie dzielić” - winna stać się kartą zamkniętą, zdławioną nakazem kazuistycznej moralistyki i mętnych interesów.
Polakom mają wystarczyć puste, obłudne gesty kremlowskich przywódców traktujących Katyń jako kartę przetargową. Przyznanie się sprawcy do winy -  które w normalnych, cywilizowanych relacjach uchodziłoby za pierwszy i oczywisty krok, zostało sprowadzone do groteskowego wymiaru. Rząd Donalda Tuska uważa najwyraźniej, że ofiara rosyjskiego ludobójstwa musi być pełna wdzięczności za sam fakt, że kat wykrztusił z siebie częściowe  przyznanie do zbrodni i nie powinna domagać się niczego więcej.  Dla tego rządu aroganckie zachowania władz Kremla w sprawie Katynia, odmowa wskazania sprawców, ujawnienia akt a nawet wskazania miejsca pochówku – stanowią dostateczną podstawę do budowania „przyjaźni” polsko-rosyjskiej.
Ta serwilistyczna postawa ma dziś swoich patronów, których nazwiska łączą haniebną klamrą okres PRL-u i III RP.   Z jednej strony jest to Wojciech Jaruzelski, przestrzegający Polaków w roku 2008, „by nie zrazić Rosji przez pośpieszne dążenie do włączenia do NATO byłych państw sowieckich” – z drugiej – Bronisław Komorowski, który z tych samych przyczyn był przeciwny odsłonięciu tablicy ku czci Węgrów, którzy w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 uratowali Polskę dostawami amunicji, czy Donald Tusk, odmawiający rodzinom ofiar Smoleńska ujawnienia tzw. raportu Milera „ze względu na rosyjskich partnerów”.
Niewyobrażalna przepaść dzieli te stanowiska od postawy i słów prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który podczas wizyty w Gruzji w roku 2008 miał odwagę powiedzieć: "Stykałem się jako polityk już i jako prezydent mojego kraju z takim przekonaniem, że Rosja ma jakieś szczególne prawo do godności. Ja chciałem zapytać, skąd ona się bierze? Kto Rosji dał to prawo? Dlaczego największe państwa europejskie sugerują, jakby Rosja miała tego rodzaju prawo, dlaczego Rosja może komuś dawać nauczki, to jest rzecz, którą trzeba odrzucić i dziś jest dobra okazja do tego, żeby to powiedzieć".
To przemówienie prezydenta RP wywołało wówczas wrzask polskojęzycznych propagandystów i popłoch politycznych kunktatorów, bełkoczących o „niedrażnieniu Rosji”. Taką samą reakcję słyszeliśmy we wrześniu 2009 roku, gdy Lech Kaczyński przypomniał skutki zbrodniczego  paktu Ribbentrop – Mołotow i stwierdził: „To nie Polska powinna odrabiać lekcje pokory. Nie mamy do tego żadnego powodu. Powód mają inni. Powód mają ci, którzy do tej wojny doprowadzili, którzy tą wojnę ułatwili.”
            Postawa obecnych władz III RP w sprawie zbrodni katyńskiej, jest nie tylko wyrazem ich potwornej słabości, ale dowodzi dobrowolnej rezygnacji z obrony prawdy historycznej, polskiego honoru i polskich interesów. Propaganda rosyjska potrafi doskonale wykorzystać ten stan i uczynić z tematu Katynia skuteczne narzędzie w rękach kremlowskich „siłowników”. Od wielu lat ulegają jej nie tylko politycy państw Zachodu – gotowi każdy postępek  Putina odczytać jako „demokratyzację”, ale również rządy tych państw, których obywatele na własnej skórze doświadczyli dobrodziejstw komunistycznej doktryny, aplikowanej opornym przez otwór w potylicy.
Przed dwoma laty rosyjski historyk Jurij Felsztyński w odpowiedzi na tchórzliwe deklaracje polskich oficjeli stwierdził: „Nie ma wątpliwości ani miejsca na dyskusje, czy okupacja Polski i masowe mordowanie ludności polskiej w 1939 było ludobójstwem. Oczywiście, że było”. Przypomniał również, że „Na Kremlu jest duża grupa osób, która sądzi, że okupacja Polski była dobrym politycznym posunięciem. W rządzie rosyjskim w otoczeniu prezydenta jest też grupa ludzi, która przekonuje, że kiedyś o te tereny znów będzie można się upomnieć”.
Słów rosyjskiego historyka z pewnością nie rozumieją ci, dla których historia stosunków polsko-rosyjskich jest zbyt groźną przeciwniczką i nadto wymagającą nauczycielką. Jedno jest pewne. Jeśli dopuścimy, by relacje z Rosją nadal były kształtowane według wasalnych reguł, wkrótce symbolem „pojednania” z Moskwą może stać się postać majora bezpieczeństwa państwowego Wasilija Błochina.


Artykuł opublikowany w nr 41 Gazety Polskiej.

środa, 12 października 2011

DŁUGI MARSZ

Przegraliśmy. O przyszłości Polski zdecydowało kilka milionów osób zamieszkujących terytorium III RP. Sytuacja jest klarowna, a pomruki zadowolenia w Moskwie i Berlinie zapowiadają bliski rechot historii.
Nie ma potrzeby wskazywania czekających nas zagrożeń. Większość mieszkańców III RP nie jest nimi zainteresowana, zatem dokonany przez te osoby wybór należy traktować jako dobrowolny akt samobójstwa i nie odmawiać im prawa do skorzystania z dobrodziejstw wolnej woli.
Wynik wyborczy oznacza również porażkę opozycji i wskazuje, że nie istnieje dziś realna alternatywa dla układu rządzącego. Jest oczywistym dowodem na popełnienie kardynalnych błędów w trakcie kampanii wyborczej oraz rezultatem kumulacji wcześniejszych zaniechań. Poszukiwanie przyczyn zewnętrznych nie ma sensu, skoro nie wyciągnięto lekcji z poprzednich porażek. Jeśli niektórzy politycy PiS-u dywagują już, że „nie ma potrzeby rozliczeń” – okazują tym samym pogardę dla wyborców i stają w obronie własnych błędów. Można sądzić, że dopóki o strategii opozycji decydują ludzie pokroju Lipińskiego czy Hofmana - głównym efektem działań będą mandaty poselskie dla tych panów i postępująca marginalizacja PiS-u. Kolejnym – rozpad partii i tworzenie koncesjonowanej „prawicy”.
Jeśli z niedzielnych wyborów mamy odnieść jakąkolwiek korzyść, trzeba zrezygnować z kojącej i naiwnej retoryki oraz pokonać kilka groźnych mitów utrudniających widzenie rzeczy. Zamiast rozdzierania szat bądź obrażania się na werdykt większości warto dokonać rewizji poglądów i pokusić się o prognozę na przyszłość.
Po pierwsze: na podstawie tzw. wyniku wyborczego, można przyjąć, że na terytorium III RP mieszkają zaledwie cztery miliony Polaków, którzy nie godzą się z hańbą obecnych rządów. Pora zaprzestać bałamutnych zapewnień, że żyjemy w społeczeństwie dojrzałym, mądrym i samodzielnym, które kształtuje swoje decyzje w sposób racjonalny i odpowiedzialny. Już ubiegłoroczne wybory prezydenckie dowiodły, jak łatwo zwieść Polaków opierając się na  kłamstwie i nienawiści. Obecne pokazały zaś, że nie istnieje taki poziom upodlenia, którego mieszkańcy III RP nie byliby w stanie zaakceptować. Niech ta refleksja warunkuje pozostałe wnioski. 
Po wtóre zatem: trzeba odrzucić mrzonki, jakoby układ rządzący miał wkrótce upaść i nie oczekiwać, że za rok bądź dwa odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne. Podobne stanowisko uważam za jeden z najgroźniejszych mitów, a jego rozpowszechnianie za działania dezinformujące. Nie uwzględnia ono realiów III RP i pozbawia owe cztery miliony obywateli prawa do decydowania o swoim losie w zgodzie z prawdą i sumieniem. Jeśli dla doraźnych celów taki mit chce propagować opozycja – uczyni Polakom ogromną krzywdę i roztrwoni nawet ten skromny potencjał wyborców.
Przekaz ten wypływa z gloryfikowania wizji pseudodemokracji oraz z definiowania naszej rzeczywistości poprzez mechanizmy i reakcje społeczne właściwe dla państw Europy Zachodniej. Mogą to być np.: pogarszająca się sytuacja bytowa, złe wskaźniki ekonomiczne, odzew na afery z udziałem rządzących czy sprzeciw wobec korupcji i cenzurze. W funkcjonalnych demokracjach potrafią one doprowadzić do wybuchu niezadowolenia społecznego i wymusić zmianę ekipy rządzącej. W III RP podobne reakcje nie będą miały miejsca. 
Rachuby takie nie biorą pod uwagę, że działający u nas układ wypracował skuteczne metody kanalizowania nastrojów społecznych przy jednoczesnym wyciszaniu lub przemilczaniu informacji niekorzystnych i krytycznych. Do tego celu służą głównie ośrodki propagandy zwane mediami, a jeśli ich osłona okazałby się niedostateczna – władza może liczyć na wsparcie organów ściągania i służb specjalnych.
W III RP od dawna nie działają instytucje nadzoru nad poczynaniami rządu, zaś pozbawione wolnych mediów społeczeństwo podąża za głosem funkcjonariuszy medialnych i bezrefleksyjnie przyjmuje narzucony przekaz. Tak skorelowany aparat państwa, przy użyciu dezinformacji i cenzury oraz rozlicznych gier operacyjnych zapewnia sobie wpływ na kształtowanie poglądów i zachowań i jest w stanie zneutralizować każdy przejaw niezadowolenia społecznego. Przekładem skutecznego działania tego systemu jest ukrycie prawdy o tragedii smoleńskiej, czy wyciszenie setek afer tandemu PO-PSL.
Mitolodzy „wcześniejszych wyborów” nie biorą pod uwagę, że mieszkańcy kraju nad Wisłą są  przeświadczeni o istnieniu autentycznych mechanizmów demokracji i wykazują bezgraniczne zaufanie do ośrodków propagandy. Tego rodzaju wiara w połączeniu z upośledzeniem aktywnego myślenia czyni z owych mieszkańców raczej marionetki niż świadomych obywateli. Takie społeczności nie są zdolne do buntu. Wymierają w poczuciu błogiego spokoju, a ich marzenia odnoszą się do koloru łańcucha, na którym są więzione. Tryumf tchórzostwa i postaw patologicznych, dopełnia wizji rozkładu. 
W świadomości społeczeństwa nie pojawią się zatem żadne problemy mogące zakłócić reakcje stadne. Skutki kryzysu, wzrost cen, czy wysokie podatki zostaną przedstawione według sprawdzonego scenariusza.  „Wy jesteście doskonali, tamci są zgnili ze szczętem. Już dawno żylibyście w raju, gdyby złość waszych wrogów nie stała na przeszkodzie” – pisał przed czterdziestu laty Kołakowski, wyjaśniając czym jest „jasne orędzie” komunizmu.
Z tej konkluzji wynika trzecia teza.
Czeka nas długi i wyniszczający marsz. Większość z dzisiejszych czterech milionów pochłonie dżuma codzienności: przejdą na stronę „sytych umarłych”, stracą wiarę i zęby, zaszyją się w głąb siebie lub uciekną ze skowytem przekleństw. Marsz będzie tym dłuższy, że ani najbliższe ani kolejne wybory nie zmienią sytuacji Polski. Państwa realnego komunizmu nie upadają pod ciosami demokracji. Anektują jej fasadę, by ukryć własne draństwa, jednak nie po to, by oddać władzę obywatelom. Odzyskać ją można tylko w taki sposób, jak została narzucona. Możemy liczyć na zbieg korzystnych okoliczności lub przypadkową iskrę, która wyzwoli pożar. Pokładanie nadziei w demokracji byłoby równie niedorzeczne, jak wiara, że większość ma zawsze rację.
Na tej drodze nie możemy oczekiwać żadnych sprzymierzeńców. Nie będą nim hierarchowie Kościoła, którzy w dążeniu do ideału Cerkwi przekroczyli boskie i ludzkie nakazy. Nie oczekujmy na wsparcie „demokracji zachodnich”, bo żadna z nich nie będzie umierać za polską prawdę. Entuzjastyczne reakcje unijnych rządów są zgodne z prawidłami historii, w których słaba i uległa III RP stanowi ucieleśnienie marzeń dawnych zaborców.
Ci, którzy chcą przetrwać, muszą zacząć budować autentyczną wspólnotę: odtworzyć język, powołać media, propagować polską kulturę i styl życia. Każda gazeta, książka czy film wydane poza obiegiem propagandy mają odtąd wartość kamieni, z których powstanie solidna barykada. Stowarzyszenia i organizacje obywatelskie będą zaczątkiem wolnej społeczności, a oddolne inicjatywy i ruchy społeczne uderzą w monopol władzy. Podstawą takiej wspólnoty może być tylko rodzina, dom, środowisko zawodowe, krąg znajomych. Partia opozycyjna, jeśli chce przetrwać, musi zrezygnować z ciułania wyborców i zainicjować powszechny ruch obywatelski w oparciu o twardy, klarowny przekaz.
Integracja na poziomie całego społeczeństwa i poszukiwanie więzi ze stronnikami obecnej władzy – wydają się niemożliwe. Nie możemy być razem, bo ich i nasze drogi prowadzą w różnych kierunkach, a obecna III RP jest rezultatem budowania takiej fałszywej wspólnoty.
To państwo musi upaść, z jego mediami, instytucjami i samozwańczymi „elitami”. Mamidła  „zgody narodowej” i bełkot rzeczników „porozumienia” służą podtrzymywaniu groźnej fikcji i konserwują wrogi, patologiczny twór.
Nie ma dialogu z kimś, komu trzeba udowadniać, że tragiczna śmierć Polaków wymaga wyjaśnienia i pamięci.. Nie ma dialogu z łgarzem, skrytym za mianem dziennikarza, który z kłamstwa uczynił narzędzie pracy. Nie ma polemiki z chamem drwiącym z ofiar tragedii ani z umysłowym kaleką powtarzającym rosyjskie brednie.  
Szczególnie szkodliwe jest czerpanie z przekazu ośrodków propagandy, podążanie za ich wydzielinami i opiniami, zachłystywanie każdym śmieciem wytworzonym w rządowych rozgłośniach. Takie zachowanie wyróżnia osoby chwiejne, niezdolne do własnych ocen i samodzielnego myślenia. Jeśli dotyczy polityków opozycji lub środowisk deklarujących sprzeciw – jest dowodem ich słabości i intelektualnych ograniczeń, zaś obsesja polemiki z tezami propagandystów zawsze wyraża niepewność własnych racji, wskazuje na kompleksy i  tchórzostwo. Zamiast dyskutować z oszustami lub tracić energię na odpieranie bełkotu idiotów – lepiej tworzyć niezależne środki przekazu i samodzielnie opisywać rzeczywistość. Pora również, by naiwną wiarę w zwycięstwo zastąpić rzetelną wiedzą o tym - jak wygrać, a w miejsce prostych definicji i dumnych haseł nauczyć Polaków historii i racjonalnego działania..
To postulaty minimum, zaledwie na przetrwanie. Chcąc osiągnąć więcej – trzeba obalić kolejne mity i przekroczyć zakazane granice. Zasłużyć na nienawiść i samotność, poczuć się mniejszością we własnym kraju.
Czeka nas długi marsz. Tak długi, jak przewlekła będzie agonia III RP. Można zostać po drodze z milionami polskojęzycznych apatrydów lub dojść do wolnej Polski.

Na tym będzie polegał wybór. 

sobota, 8 października 2011

1947-2011 – WYBÓR SUMIENIA

To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. Po latach jednak sejm RP przyjmuje uchwałę nazywającą wydarzenia 1989 r. ‘wolnymi wyborami’. Ta operacja językowa jest niesłychanie ważna i groźna zarazem. Dla ludzi Platformy Obywatelskiej wywodzących się z ugrupowania powstałego przy okrągłym stole i z niego czerpiących swoje siły fikcja demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji obecnie. Platforma wychodzi bowiem z założenia, że społeczeństwo, które nie potrafiło wywalczyć demokracji i niepodległości, a następnie pogodziło się z ich fikcją da sobie odebrać istniejące wciąż namiastki demokratycznych instytucji” -  napisał Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym w grudniu 2009  podczas konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz.
„Wielka inscenizacja” z 1989 roku stała się podstawą wszystkich procesów politycznych „nowego” państwa i pozwoliła zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Nawiązywała wprost do tradycji sfałszowanych wyborów roku 1947, z których komunistyczni najeźdźcy wywodzili swoje prawa do rządzenia Polakami. Podobnie jak pierwsze powojenne wybory stały się jednym z najważniejszych elementów „mitu założycielskiego” PRL, tak farsa roku 1989 jest do dziś fundamentem legitymizacji układu okrągłego stołu.
Historyk Maciej Korkuć w artykule „Wybory 1947 – mit założycielski komunizmu” (Biuletyn IPN 1-2/2007) pisał: „Niepodległe państwo polskie nie uporało się dotychczas pod względem prawnym z dziedzictwem komunizmu w Polsce. Dokonana w dniu 31 grudnia 1989 r. przez ostatni, „kontraktowy” Sejm PRL zmiana nazwy państwa i jego godła miała znaczenie przede wszystkim w wymiarze symboli. Mimo że w roku 1991 odbyły się pierwsze wolne wybory parlamentarne, w sensie prawnym została podtrzymana w sposób niezakłócony ciągłość porządku prawnego zapoczątkowanego utworzeniem PKWN w Moskwie w 1944 roku. Od 1989 roku potwierdzały to także kolejne nowelizacje wywodzącej się z 1952 roku stalinowskiej konstytucji, przekształcające Polskę w państwo demokratyczne, ale nie podważające expresis verbis legalizmu władzy komunistycznej z lat 1944–1989, której faktycznym i najważniejszym źródłem były jednoosobowe decyzje Józefa Stalina.”
Zapewne dopiero po upadku obecnego tworu dowiemy się jak bezpośredni sukcesorzy MBP, UB i SB, przemianowani na UOP i ABW nadzorowali kolejne akty wyborcze, by podtrzymać mit założycielski III RP.
W perspektywie obecnych wyborów parlamentarnych trzeba powtórzyć słowa Antoniego Macierewicza o stosunku Platformy do demokracji i do Polaków. Trafnie wskazują, że rządzący nami układ znajduje swoje źródła w antypolskiej spuściźnie komunizmu i z pogardą traktuje naród, którego nie stać na niepodległość. Wypowiedziane przed dwoma laty nabrały złowrogiego znaczenia po 10 kwietnia, gdy niemal każdy dzień przynosił nam potworne upokorzenia, czyniąc nawet z ułomnej demokracji III RP ponurą, moskiewską farsę. Rozpętana wówczas kampania nienawiści wobec osób sprzeciwiających się kłamstwu smoleńskiemu dokonała ostatecznej, historycznej segregacji - dzieląc Polaków linią, której dziś już nie sposób przekroczyć. 
Napisałem wówczas: „Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na ‘zdradę o świcie’ i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo”.
Również dziś powtórzę słowa: nie możemy być razem. Nie możemy, bo to co nas podzieliło trwa nadal i przybrało postać substancji, na której nie wolno dłużej budować.  Kto chciałby ukryć tę prawdę i tworzyć fikcję „wspólnego domu” – pogłębi istniejące podziały i przyłoży rękę do powstania kolejnego mitu założycielskiego. Czteroletnie rządy obecnego układu, z tragicznym finałem katastrofy smoleńskiej są ostatecznym dowodem, że państwo zbudowane na sojuszu kata i ofiary musi upaść. Trzeba sobie uświadomić, że ludzie powtarzający rosyjskie kłamstwa na temat śmierci polskiej elity, nie są żadnymi polskimi politykami, dziennikarzami bądź „wyborcami” Platformy. W polskiej kulturze nie istnieje bowiem przyzwolenie na nienawiść tak wielką, by drwiła z naturalnego prawa do dochodzenia prawdy o śmierci osób bliskich. Nie ma w naszej tradycji zgody na taką nikczemność, by Polaków żądających wyjaśnienia tragedii lżyć i oskarżać. Żadna też norma polityczna bądź moralna nie usprawiedliwia szyderstw ze śmierci własnych rodaków i niszczenia pamięci o poległych.  Kto tak czyni – staje się bękartem nie znającym swojego miejsca na ziemi i trzeba zrobić wszystko, by pozbawić go władzy.
To myślenie nie ma polskich korzeni, a wywołane przez nie podziały skazały nas na rolę marionetek rozgrywanych przez obcy, wrogi element. Takiej mentalności nie wytworzyły przecież polityczne dychotomie, lecz planowe działania aparatu nienawiści niszczącego poczucie wspólnoty narodowej.  Tu nie o żadną politykę chodzi, lecz o walkę z człowiekiem i jego systemem wartości.
Dlatego dzisiejsze państwo, czerpiące swój rodowód z „jednoosobowej decyzji Józefa Stalina” nie wymaga żadnej „naprawy” ani „modernizacji”. Jest tworem głęboko obcym polskości i musi odejść w historyczny niebyt.
Mogłoby się wydawać, że tragedia smoleńska przygniecie nas ciężarem zbrodni, spod której już nigdy nie zdołamy powstać. Groza tego zdarzenia, jego wymiar moralny, polityczny i historyczny miały raz na zawsze zniweczyć marzenia o wolności i przeciąć ostatnią nić narodowych więzi. U podstaw tej śmierci leżała bowiem ta sama koncepcja, która nakazała Sowietom wymordować tysiące Polaków w Katyniu. Dokonana z premedytacją likwidacja oficerów II Rzeczpospolitej w zamyśle Stalina miała otworzyć drogę do budowy „nowego państwa” pod przywództwem skarlałych, poddanych sowieckiej woli zaprzańców. Katyńskie ludobójstwo otwierało zatem przestrzeń dla porozumienia z ludźmi podległymi Moskwie, a w perspektywie dziesięcioleci miało doprowadzić do zniszczenia polskiej tradycji i kultury. Śmierć naszych elit w Smoleńsku, wpisuje się w ten sam zbrodniczy scenariusz i rządzi tymi samymi regułami.
W jednej ze swoich książek Włodzimierz Odojewski stworzył analogię; między szekspirowskim lasem Birnam, ruszającym ku okrutnemu władcy, by go zniszczyć, a lasem katyńskim, w którym Rosjanie chcieli pogrzebać nasze marzenia o niepodległości. Ten obraz miał zwiastować kres sowieckiego imperium.
Początek końca — napisał Odojewski — zrodził się już w tych ciemnych lasach, gdzie oni mordowali strzałem w tył głowy. (...) Las Birnam ruszył już wtedy przed laty, kiedy oni tych oficerów gnali przez dwuszereg, wyłamywali, krępowali ręce, po strzale kopniakiem spychali ciało w dół... i idzie...”
Po raz pierwszy od 1947 roku mamy szansę, by pokrzyżować obce plany. Rządząca nami koalicja jest bowiem końcowym sukcesorem układu okrągłego stołu, ostatnią redutą sił niszczących Polskę od dziesięcioleci. Jej upadek otworzy drogę do prawdziwie niepodległego państwa i pozwoli zerwać ze spuścizną komunizmu. Będzie początkiem końca imperium zbudowanego na nienawiści. Imperium, które zapuściło w nas mocne korzenie.
By tak się stało, wystarczy dokonać wyboru według najprostszych reguł: dobra i zła. Nie wymagają one znajomości spraw polityki ani biegłości w niuansach życia publicznego. By wybrać – dość kierować się uczciwością i drogowskazem własnego sumienia.


Tekst został opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” 

piątek, 7 października 2011

WYBÓR W CIENIU ROSJI

Jarosław Kaczyński żywi wręcz patologiczną nienawiść do Rosji. Równocześnie wszystkie jego oświadczenia oraz argumenty odnośnie problematyki rosyjskiej są niczym innym, jak tylko wymyślonymi pogróżkami. Warto dodać, że dobrze zdają sobie sprawę z tego inne polskie siły polityczne. Przy tym chodzi nie tylko o rządzącą „Platformę obywatelską” premiera Donalda Tuska, lecz również o „Sojusz Lewicy demokratycznej”, który także realnie ubiega się o miejsca w Sejmie.” – tej treści komentarz do polskich wyborów zamieszcza dziś „Głos Rosji” – rządowa rozgłośnia radiowa Federacji Rosyjskiej.
Autorem wypowiedzi jest przedstawiciel Instytutu Badań Międzynarodowych i Politycznych Rosyjskiej Akademii Nauk, ekspert do spraw Polski Nikołaj Bucharin. Przed dwoma dniami  „Głos Rosji” obwieścił:  
Główna intryga finałowego tygodnia kampanii wyborczej do polskiego Sejmu pozostaje bez zmian: czy wyborcy będą głosować za wyważoną polityką „Platformy obywatelskiej” czy też wybiorą jej dość agresywnych rywali – „Prawo i sprawiedliwość”. W każdym bądź razie, część politycznych elit Polski, nastawionych na konstruktywny dialog z Moskwą, prawie pewnie oczekuje, że większość w parlamencie utworzy rządząca „Platforma obywatelska”, kierowana przez premiera Donalda Tuska. Zwycięstwo najsilniejszej partii opozycyjnej „Prawo i Sprawiedliwość”, zdaniem niektórych politologów, spowoduje negatywne konsekwencje w polityce wewnętrznej i zagranicznej Polski.”
Dla uzasadnienia swojej tezy Rosjanie przywołali opinie Radosława Sikorskiego: „Można przypomnieć w związku z tym, że w tym roku minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski niejednokrotnie wyrażał przekonanie, że rozdźwięki między Moskwą i Warszawą będą jedynie się pogłębiać w przypadku zwycięskiego powrotu do Sejmu partii PiS.
            Nietrudno zauważyć, że rosyjskie komentarze są wręcz identyczne z opiniami polskojęzycznych mediów.  Dominująca w propagandowym przekazie fałszywa  antynomia: „wyważonej” polityki PO i „agresywnej” postawy PiS-u – znajduje swoje autorstwo w rosyjskiej retoryce.
Gdy Donald Tusk komentując fragment książki prezesa PiS "Polska naszych marzeń", dotyczący kanclerz Niemiec Angeli Merkel, stwierdza : "Jest różnica między mocnym, stabilnym rządem, a rządami ludzi agresywnych, którzy chcą być mocni, ale są skonfliktowani z całym światem”  i  stawia zarzut: „Jarosław Kaczyński jeszcze zanim wygrał wybory, już rozpoczyna wojny” – nie jest oryginalnym komentatorem, a zaledwie  wiernym odbiorcą  rosyjskiej narracji.
W tym samym czasie „Głos Rosji” peroruje: „U progu tegorocznego głosowania Jarosław Kaczyński przedstawił inne rozprawy i oceny, na przykład, książkę zatytułowaną „Polska naszych marzeń”. W całkowitej zgodzie z „teorią spisków” autor oskarża Rosjan o polskie problemy, a w jeszcze większej mierze oskarża Niemców i osobiście pani klanclerz Angelę Merkel. Według Jarosława Kaczyńskiego, pani kanclerz reprezentuje pokolenie niemieckich polityków, którzy chcą odbudować niemiecką potęgę imperialną, i w tym celu kształtuje oś stategiczną z Moskwą. Polska w tej sytuacji może jedynie stanowić przeszkodę. "Czyli należy zmusić nasz kraj do kapitulaci w ten bądź inny sposób", - zapowiada szef PiS.”
Nie ma wątpliwości, że kremlowscy decydenci docenili postawę Tuska i dostrzegli bliźniaczą interpretację książki prezesa PiS-u. „Głos Rosji” z satysfakcją odnotowuje:    
„Premier Donald Tusk pośpiesznie potępił podobne wypowiedzi, brzemienne w międzynarodowy skandal, i nazwał je głupimi i wywołującymi zaniepokojenie. Wysoko ocenił on aktualny stan stosunków między Polską i Niemcami -  dwoma krajami, należącymi do jednego europejskiego obozu politycznego. Podkreślił on również, że Jarosław Kaczyński ucieka się do wstrętnych, brudnych insynuacji.”
W rosyjskim chórze potępienia PiS-u nie mogło zabraknąć „polskich przyjaciół”. Rządowa rozgłośnia przytacza zatem wypowiedź Andrzeja Wierzbickiego – „uczonego z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego”,  który dzieli się z rosyjskimi słuchaczami cenną refleksją:
„Prawo i sprawiedliwość” będzie nieszczęściem dla naszego kraju nie tylko z punktu widzenia polityki wewnętrznej, lecz również z punktu widzenia polityki zagranicznej. Stosunki z naszymi sąsiadami, oczywiście, będą o wiele gorsze, zwłaszcza chodzi mi o Niemcy, nie mówiąc już w ogóle o Rosji. Większość głosujących, jak zakładam, wybierze „Platformę obywatelską”. Wierzę również w zwycięstwo „Platformy obywatelskiej”. Nawet jeśli nie potrafi ona samodzielnie utworzyć rządu, to powstanie jakaś koalicja”.
Dzięki otwartości kremlowskiej rozgłośni i szczerej postawie A. Wierzbickiego możemy już dziś poznać kształt przyszłego, idealnego rządu III RP, przed którym rysują się „atrakcyjne perspektywy” w relacjach polsko-rosyjskich:
„Nie można wykluczać prawdopodobieństwa, że do składu koalicji obok „Platformy obywatelskiej” wejdą później Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe. W tym przypadku na polsko-rosyjskie stosunki także czekają dość atrakcyjne perspektywy. Jeśli partia Donalda Tuska wygra wybory do Sejmu, oczywiście, w dwustronnym dialogu polsko-rosyjskim, rzecz jasna, będą wynikać problemy, jednak, zdaniem Andrzeja Wierzbickiego, będzie to dialog, nie zaś trudne do pokonania bariery, jakie wznosi PiS.”
Niewiele osób zapewne pamięta, że już dwa miesiące po zwycięstwie wyborczym Platformy w roku 2007, ówczesny szef dyplomacji Rosji  Sergiej Jastrzembski pochwalił „polskich przyjaciół: "Ten rząd zrobił więcej dla relacji z Rosją niż poprzedni przez 2 lata". Tak cenny komplement padł w związku z wypowiedzią marszałka Niesiołowskiego, który zapewniał rosyjskiego urzędnika, że „historię należy pozostawić historykom” i deklarował: „Chcielibyśmy, aby stosunki polsko-rosyjskie ruszyły do przodu, gdyż nie ma dziś w naszych dwustronnych relacjach żadnych spraw, których nie można by rozwiązać”.
Po doświadczeniach czteroletnich rządów PO-PSL wiemy, że określenie „pozostawić historykom” znaczyło tyle, co ukryć, zafałszować i relatywizować. Do kanonu spraw pozostawionym ocenom historyków doszły zatem sowiecka agresja 1920r., napaść z września 1939r., ludobójstwo w Katyniu, zbrodnie „wyzwolicieli” z Armii Czerwonej i cała 50 – letnia historia okupacji Polski. Od 10 kwietnia 2010 roku powiększono ten zapis na tragedię smoleńską. Czy może zatem dziwić, że rządowa rozgłośnia FR komentując polskie wybory pozwoliła  sobie przed dwoma dniami na wręcz niewiarygodnie bezczelną  uwagę:
Zwolennicy unormowania stosunków rosyjsko-polskich są przekonani, że sięganie po tragedie Katyńską i Smoleńską nie może być tolerowane ani w wewnętrznych rozgrywkach politycznych, ani też na arenie międzynarodowej, chociażby ze względów natury etycznej.
Jest sprawą oczywistą, że nader imponująca część wyborców pragnie stabilności zarówno w Polsce, jak też na kierunku moskiewskim.”
Nie ma żadnych wątpliwości – kontynuuje dziś kremlowski organ -  że wzajemne stosunki między Warszawą i Moskwą w przypadku odniesienia zwycięstwa przez PiS  znów okażą się zagrożone. Osiągnięty aktualnie poziom zaufania w takich trudnych problemach w dwustronnych stosunkach, jak katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem czy „sprawa katyńska”, będzie, jak można zakładać, stracony. Jarosław Kaczyński już oświadczył, że wszyscy ci, którzy chcą dowiedzieć się prawdy o katastrofie, w której wyniku zginął prezydent Lech Kaczyński, powinni głosować na „Prawo i Sprawiedliwość”.

Wybór przed którym staniemy za trzy dni nie będzie tylko politycznym plebiscytem, zamkniętym w kręgu polskiego życia publicznego. Nie wybieramy partii i programów politycznych. Grupa rządząca – do której trzeba zaliczyć wszystkie siły stojące w opozycji wobec PiS-u -  znajduje bowiem silnego i naturalnego sojusznika w putinowskiej Rosji. W państwie postotalitarnym, rządzonym przez zbrodniczy klan funkcjonariuszy KGB, w którym ludobójstwo, mord i przemoc są jedynym narzędziem sprawowania władzy. W polskich wyborach to państwo będzie mieć swoich reprezentantów.  
„Głos Rosji” i głos przedstawicieli grupy rządzącej Polską brzmią dziś zgodnie i jednomyślnie. Taką harmonię słyszeliśmy tylko wówczas, gdy obcy, wrogi element rozgrywał polskie sprawy  przy współudziale członków „partii rosyjskiej”.
Dla Polaków ten dwugłos kończył się zawsze tragicznie.



czwartek, 6 października 2011

PILNUJMY WYBORÓW !

Wiara w wygraną to zbyt mało, by wygrać. Taki „optymizm nie zastąpi nam Polski”. Trzeba jeszcze, żebyśmy tę wiarę potrafili dopełnić wiedzą i uzyskali pewność, że nasze głosy nie zostały zmarnowane.
Dziś takiej pewności nie mamy. Nie mamy jej z dwóch powodów.
Po pierwsze: władza, która organizuje wybory nie respektuje zasad autentycznej demokracji i czerpiąc inspirację z historycznej spuścizny komunizmu, może sięgnąć po narzędzia korupcji wyborczej. Ta władza dała już dowody pogardy dla prawa, gdy podczas wyborów prezydenckich i samorządowych dochodziło do licznych nieprawidłowości i aktów nadużyć.
Każde z nich było „ciosem w samo serce mechanizmu demokracji” – jak nazwał te przypadki prof. Ryszard Legutko. Dlatego mamy prawo nie ufać tej władzy i na mocy obywatelskich powinności chcemy kontrolować przebieg wyborów.
Z respektowania tego prawa wynika powód drugi. Stracimy bowiem gwarancję wygranej, jeśli dobrowolnie zrezygnujemy z przysługującego nam prawa i zadowalając się płytkim optymizmem, wybierzemy postawę bierną i wygodną. Oczekując wygranej – poprzestaniemy na buńczucznych deklaracjach i infantylnej wierze, że Polskę odzyskają inni.
Jak bowiem wytłumaczyć, że do tej chwili nie udało się znaleźć 25 tysięcy wolontariuszy, którzy w ramach akcji "Uczciwe wybory.pl” zasiedliby w komisjach wyborczych w roli mężów zaufania? 
Inicjatywa „Uczciwe wybory”  pojawiła się lipcu br. w środowiskach Solidarnych 2010 i Klubów Gazety Polskiej. Na początku września podpisano wspólną deklarację, uznając, że „Dla należytego działania mechanizmu wyborczego sama możliwość wrzucenia karty do urny wyborczej jednak nie wystarczy”. Sygnatariuszami porozumienia zostali: Stowarzyszenie „Solidarni 2010”, Ruch Społeczny im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, Kluby Gazety Polskiej oraz  Prawo i Sprawiedliwość.
Chcemy absolutnej pewności, że wszystko, co się dzieje w procesie wyborczym, jest bez zarzutu. Pragniemy włączyć się w system kontroli wyborów by uzyskać gwarancję, że nasze prawo wyborcze nie zostało zakłócone, i że wszystkie konstytucyjne warunki wolnych i demokratycznych wyborów zostały spełnione. Nie jest to pragnienie ani wygórowane, ani niezwykłe. Nie ma ono barw partyjnych i nie jest podyktowane względami koniunkturalnymi. To normalny odruch obywateli wolnego i demokratycznego kraju” – zapisano we wspólnej deklaracji.
By ten „normalny odruch obywateli” stał się skutecznym narzędziem kontroli, musi być powszechny, a zatem - trzeba zgromadzić tylu mężów zaufania, by obsadzić nimi większość, a najlepiej wszystkie komisje wyborcze. Nie tylko w dużych aglomeracjach, ale przede wszystkim na wsiach i w małych miasteczkach, gdzie w ostatnich wyborach samorządowych dochodziło do zdumiewających przypadków oddawania ogromnej ilości głosów nieważnych – na czym korzystali kandydaci koalicji rządzącej.
Tymczasem z informacji sztabu akcji „Uczciwe wybory” wynika, że po blisko dwóch miesiącach od jej ogłoszenia nadal brakuje ok. 10 tysięcy wolontariuszy, głównie na terenach wiejskich. Tam sytuacja jest wręcz tragiczna i na większości tych obszarów nie ma w ogóle mężów zaufania PiS.
Akcja potrzebuje również naszego wsparcia finansowego, bo choć prowadzona jest na zasadzie wolontariatu, wymaga ponoszenia  kosztów związanych z obsługą informatyczną, organizacją oraz komunikacją i transportem. Przez ostatni miesiąc donacji na rzecz „Uczciwych wyborów” dokonało ponad 340 osób, wpłacając łączne kwotę 12.781 zł., podczas gdy w tym czasie koszty wyniosły 28.800- zł. Ponieważ wydatki będą rosły, zdecydowano o przeprowadzeniu zbiórki wzorując ją na kampanii Rona Paula  "Money Bomb". Osoby, które chciałby wesprzeć akcję finansowo, mogą dokonywać wpłat na konto wskazane na stronie internetowej uczciwewybory.pl.
Z myślą o jakości pracy wolontariuszy zorganizowano również szkolenia we Wrocławiu, a nagrany podczas nich film szkoleniowy będzie udostępniony wszystkim ochotnikom. Do osób, które zgłosiły swój akces wysłano także świetnie zredagowany „Praktyczny poradnik mężów zaufania” zawierający m.in. szczegółowe informacje o metodach dokonywania fałszerstw w obwodowych komisjach i sposobach zapobiegania takim oszustwom.. Po połączeniu zgłoszeń wolontariuszy zarejestrowanych na stronach uczciwewybory.pl oraz Solidarni2010.pl. rozpoczęto budowę ogólnokrajowej struktury koordynacyjnej. Uczestnicy akcji, po przekazaniu szczegółowych danych i wyborze preferowanej lokalizacji otrzymają pełnomocnictwa mężów zaufania i zostaną przypisani do odpowiedniej struktury organizacyjnej.
Dziś już wiemy, że mamy szansę wygrać wybory. W sposób uczciwy i przejrzysty, pokazując wszystkim, że taka jest wola Polaków. Możemy tę szansę stracić, jeśli pozwolimy na powstanie warunków umożliwiających fałszerstwa wyborcze lub nie dopilnujemy liczenia głosów i prac obwodowych komisji. Gdy tak się stanie – pozbawimy się nie tylko moralnego prawa do kwestionowania wyniku wyborczego, ale bezmyślnie odrzucimy skuteczne narzędzie obywatelskiej kontroli. Takiego zaniechania nikt nam nie wybaczy.
Potrzeba dziś kilkunastu tysięcy osób, które poświęcą jeden dzień na pilnowanie przebiegu wyborów. To niewiele, jak na elektorat liczący miliony. Konieczna jest również mobilizacji środowisk opozycji, a szczególnie partii Jarosława Kaczyńskiego, by obywatelską akcję „Uczciwe wybory” przeprowadzić sprawnie, nie marnując  społecznego zapału. To ostatni moment, by uczciwie odzyskać Polskę.



Artykuł opublikowany w nr 40/2011 Gazety Polskiej