Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

niedziela, 14 sierpnia 2011

RĘKA Z TAMTEGO ŚWIATA. ROK 1920


Dziwny jakiś traf zrządził, że kierunek kontrakcji naszej Brygady rozwijał się właśnie wzdłuż dróg prowadzących do mej okolicy. Po nagłym załamaniu się generalnego ataku nieprzyjaciela na linię Wisły i odparciu go od Warszawy, kolej zwyciężać przyszła na wojska polskie. Dwojąc się i trojąc w powszechnym natarciu na zuchwałego wroga, forsownymi marszami dosłownie nadeptywając mu na pięty, ledwośmy zdążali go wytracać, roznosząc na bagnetach i szablach bose i głodne kupy najeźdźców, którzy, potraciwszy głowy i dowódców, umykali w popłochu, czasami tylko zwracając się ku nam do obrony, z rozpaczą i rozjuszeniem osaczonego zwierza. (...) Po niejakim czasie straciliśmy nawet łączność z rozbitym nieprzyjacielem. Uchodził zawsze o dzień drogi marszu przed nami, plądrując, niszcząc, paląc i rabując, co się da.
Jako dowódcy kompanii piechoty, dano mi rozkaz zajęcia i utrzymania, aż do nadejścia sił głównych, pewnego wzgórza, które było położone na rozstaju dróg, skąd kilkanaście tylko wiorst dzieliłoby mnie od wsi Jaskrońca.
Prawie bez przeszkód, wyłapując jedynie maruderów, oraz czerwonoarmistów, brodatych wielkorusów, chcących się poddać "z dobrawoli", dotarłem pomyślnie do wskazanego miejsca. Na owym wzgórzu u rozstajnych dróg stał znany mi z dawien dawna dworek, otoczony starym parkiem. Właściciele uszli przed burzą wojenną, zaś zdobywcy stali tam przez jakiś czas kwaterą, o czym świadczyły wymownie ślady ich krótkiej, ale że się tak wyrażę, doszczętnej gospodarki.
Dla tego dworku miałem zawsze osobliwy sentyment. Leżał na drodze do powiatu, którędym jeździł do szkół za czasów mego chłopięctwa. Ile razy mijałem to miejsce, i wtenczas, i potem uderzało mię zawsze wielkie podobieństwo tego domu i ogrodu i w ogóle całego obejścia, do własnego mego gniazda, gdziem się urodził, wychował i żył.
Skoro więc rozstawiłem placówki i posłałem dowództwu odpowiedni meldunek, nie mogłem się opędzić dawnemu sentymentowi. I w szczerym wzruszeniu jąłem lustrować opuszczone obejście, począwszy od domu.
Smutny obraz dawało to domostwo, urządzane jak widać, w ciągu długich lat, może paru stuleci. W czcigodne naczynie, wznoszone i przebudowywane przez szereg pokoleń, kształtując zbiorową duszę szlacheckiej familii od dziadów-pradziadów tu osiadłej, rojne od wspomnień droższych, nad relikwie, pełne żywego smutku i radości tych, co się w zaciszu starych ścian urodzili, żyli byli i pomarli - wdarł się żywioł obcy, wrogi i niszczący. I pohulał, wygodziwszy niszczycielskim swym instynktem.
W oknach nie zostało ani jednej całej szyby. Nie od kul wyleciały - powytłukiwano je snać naumyślnie kolbą, kijem, pięścią, z sołdackiej chandry, dla zbytku. W pokojach wszystka posadzka była dokładnie wyważona, klepka po klepce wydarta ze spojeń. W pośrodku izby, niegdyś jadalnej, pozostała kupa popiołu i węgli po ognisku, wznieconym z połamanych mebli. Komu i po co przydał się ten ogień - niewiadome; było lato, upał dokuczał nawet w nocy, a dla uwarzenia strawy znajdowała się obok dobrze urządzona kuchnia. Wszystkie meble, szafy, kredensy, leżały w drzazgach, szczapach i strzępach. Nogi co krok deptały po szkle, ścielącym się od roztrzaskanych luster. Tapety tu i ówdzie powydzierano pasami od sufitu aż do podłogi, ściany okryto szeregiem odręcznych napisów i rysunków kredą, węglem lub dziegciem, utrzymanych w stylu owych prymitywów, które zdobią mury i parkany moskiewskich koszar, więzień i fabryk. Doborowa biblioteka, składająca się z paru tysięcy starannie oprawionych ksiąg, przedstawiała zwichrzoną kupę podartych, zetlonych szpargałów.
Uwagę mą zwróciła duża księga in folio, leżąca na podłodze w niedbałym rozwarciu i roztrzepaniu kart, z resztkami grubej pozłoty na brzegach i grzbiecie, tłoczona czcionkami greckimi na papierze, pożółkłym od czasu. Nachyliwszy się zapuściłem wzrok między wiersze. Owiała mię wspomnieniem znajoma treść: boski Platon bronił w obliczu wieków nieśmiertelnego Sokratesa... Przebiegłem oczami kartę do samego dołu i odwróciłem ją, sam o tym dobrze nie wiedząc. Wtem nagły fetor odepchnął, odtrącił mię od rozwartej księgi... Odwróconą kartę ohydną lepką kałużą okrywały rozlane odchody ludzkie. Jakem się przekonał, wszystkim wykwintniejszym księgom tej bibijoteki, przygodni czytelnicy wygodzili w ten sam sposób.
I co wogóle szczególniej mię uderzyło w całym tym rozgromionym domu, to mnogość tego specyficznie moskiewskiego zostawiania po sobie zelżywej, śmierdzącej pamiątki: w każdym kącie, w pośrodku każdego pokoju, na parapetach okien, na rozprutych materacach łóżek, na potłuczonej klawiaturze rozbitego fortepianu. Szczególna to chuć robić ze wszystkiego kloakę. Jeśli ślad obecności tych ludzi jest taki, cóż dopiero dziać się musi w nich samych, pomyślałem...
Ból prawie fizyczny targnął mą duszę. Wybiegłem co tchu z zapowietrzonych izb, aby się przejść po ogrodzie. Lecz i tu ścigała mię zmora w obrazie krzewów, roślin południowych, które wyniszczone były w sposób niezwykle gruntowny, tak, aby nigdy już odrosnąć nie mogły: w obrazie malw, róż, georginii, słoneczników, pościnanych snać ciosami kija czy też knuta; w obrazie urodzajnych jabłoni i grusz, których gałęzie, obciążone rzęsnym, zielonym jeszcze owocem, zwisały, wsparte czubem o stratowaną murawę; odłamano je od macierzystego pnia, który świecił w miejscu oddarcia gałęzi okrutną, białą raną.
Uchodząc od tych widoków zabrnąłem, idąc zboczem porosłego gęsto wzgórza, aż nad staw, będący właściwie dużą sadzawką, sakramentalnym dodatkiem "parku" w każdym niemal obejściu dworskim w Polsce.
Woda, obrzeżona gajem tataraków, lśniła w sierpniowym słońcu, jak żywe srebro i jak szczere złoto. Bliżej ku zaroślom brzegów wydawała się być szczelnie okryta mnóstwem dużych, mokrych szmaragdów: to rzęsa wodna, oraz wywrócone na kształt płaskich talerzów, lśniące listowie przekwitłych nenufarów leżały na wodnej tafli, niby zielona łuska bajecznych płazów, pospanych w południowym upale.
Z rozkoszą zanurzyłem wzrok w tym zakątku wilgotnej zieleni. Wtem zwidziało mi się, że w pośrodku srebrno - złotej wody nieruchomieje coś białego, coś niby kilka kęp śniegu, kiedy wraz z lodem taje na wiosnę w odmarzającym stawie. Po uważnych oględzinach rozpoznałem, że są to martwe łabędzie. Jeden, drugi, trzeci... piąty... dziesiąty... Powystrzelano je zapewne, ot, tak sobie, dla moskiewskiej, hulaszczej zabawy.
W drodze powrotnej szczegół innych, nierównie więcej przykry, zabrał mą uwagę. Idąc aleją wygracowaną brzegiem stawu, ujrzałem jeszcze kilka łabędzi. Były również martwe. Ktoś wpadł widocznie na pomysł osobliwy. Młode sadzonki wierzb nad stawem czyjeś ręce rozłupały toporem, czy szablą od góry aż do korzenia i w otrzymane stąd widły, sprężyście zwierające się rozdartemi połowami, powszczepiano wysmukłe długie szyje ptaków. Płaskie ich głowy, z rozwartymi szeroko dziobem, zwisały martwo z jednej strony drzewek, zaś z rozpacznie rozpostartymi skrzydły, których pióra wbiły się, wgrzebały w ziemię, niby zgrabiałe palce zmarłych w męce. Szary i biały puch wyścielał dokoła trawę i słaniał się za najlżejszym powiewem.
- Łabędziom nawet, za to jedno, że były "pańskim" ptactwem, nie darowali ci ludzie -pomyślałem w zgryzocie i cały nieswój, dygocąc z obrzydzenia, podążyłem w stronę rozstawionych za parkiem placówek, niby to w celu sprawdzenia, jak się służba pełni, w istocie zaś po to, żeby coś czynić, czymś się zająć, żeby tylko nie pozostawać dłużej sam na sam z sobą, z moją męką pęczniejącą mi w głowie, jak obolały gnojny wrzód.
Ledwom się z parku wydostał, natrafiłem wnet na mych żołnierzy. Zgromadzeni byli w liczbie kilku pod murem ogrodu. Mówili bardzo głośno i wszyscy razem, pilnie ze wszystkich stron oglądając coś znajdującego się na ziemi. Na mój widok ucichli i rozstąpili się, dając mi przejść. Rzuciłem okiem wdół na rzecz, która wywołała zbiegowisko.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś niesamowity, pokraczny grzyb, białawy, i bardzo duży, po niedawnym deszczu wyparł się z mokrego gruntu.
- Melduję posłusznie - posłusznie - odraportował mi któryś - względem tego, co wiejskie ludzie powiadają, że tutaj ma leżeć nasz polski oficer. Ciężko był ranny, powiadają. Popod lasem znalazły go "bolszewniki" po jednej bitwie i przywlokły, psiekrwie, aż tutaj; ciągli za nogi, włócząc gębą po ziemi, ta i zakopały żywcem, nieboraka. Ino ręką z tamtego świata kiwa nam teraz... Mamy los, panie poruczniku!
Ukląkłem, aby się lepiej przyjrzeć. Nie nasuwało się żadnych wątpliwości, że ręka stercząca z ziemi, należy do człowieka, zakopanego żywcem. Dokoła kiści ziemia była szczególniej zruszona. A w zastygłym na wieki ruchu samej ręki było coś, mrożącego krew w żyłach: wymowna, chociaż niema jak śmierć, opowieść umarłego gestu o strasznym skonie istoty żywcem pogrzebanej, która ostatnim wysiłkiem rozpaczy, z podziemnym krzykiem ust, pełnych gliny, siliła się wydostać na powietrze, lecz tylko tą ręką okropną ręką trupa, zdołała wydrzeć się z grobu na świat...
- Sterczy ku tobie błagalna dłoń! - samo się tak określiło w mej myśli, wersetem z ponurego "Chorału", zjawisko z pod ziemi wyszłe, zapozywające Wojnę przed sąd Boga Żywego...
Po ziemistym już ciele owej ręki biegało kilka skrzętnych mrówek, jak to mrówki zazwyczaj biegają po czymś: pośpiesznie, niby-to bez żadnego celu, po mrówczemu. Wszystkie palce, prócz wskazującego, układały się w nieszczelną pięść, ten jeden zaś, niedołężnie przygarbiony, wskazywał kędyś na ukos, w niewiadomy punkt. Wpełzła nań właśnie boża krówka, podobna do toczącej się kropelki krwi, wydostała się na koniec paznokcia, po czem rozpołowiła nie odrazu twarde korale swych łusek, wreszcie rozpięła błoniaste skrzydełka i odleciała prosto w sierpniowy błękit!...
- Sierżancie! gdzie jest sierżant? zawołać sierżanta! - krzyknąłem, nie wiedząc o tym, że głos mój brzmi charkotliwie jak bełkot, pomieszany z jękiem, i że na twarzy jestem blady i ziemisty, jak ta z pod ziemi wskazująca na coś ręka.
- Ściągnąć zaraz wszystkie posterunki. Opatrzyć broń. Za kwadrans maszerujemy do Jaskrońca!...
Serce tłukło się mi po całej piersi wyżalonym tempie, niby sto bębnów, głuchym warkotem uderzających z nagła na alarm.

***********************


Tom opowiadań "Koń na wzgórzu" 23-letniego porucznika Eugeniusza Małaczewskiego (1897-1922), z którego pochodzi powyższy fragment był uważany w okresie międzywojennym za jedną z najbardziej wstrząsających opowieści o wojnie bolszewickiej, a także za jeden z najbardziej antysowieckich utworów, jakie stworzyła literatura polska.
Do twórczości Małaczewskiego nawiązywał Prymas Tysiąclecia ks. kard. Stefan Wyszyński, gdy 3 sierpnia 1962 roku mówił w Warszawie:
"Będziemy szli najmilsi, po kolana w polskim błocie, a jeśli trzeba, to padniemy na twarz w to błoto, bo mamy je uświęcić (...), tak - jak zapowiadał ongiś Eugeniusz Małaczewski w 'Koniu na wzgórzu'. Upaść duchowo na ziemię polską, miłośnie ją objąć, a przycisnąwszy usta i serce swoje do niej, wsłuchiwać się w głosy, które tam słychać. Może jeszcze nie słychać ich na powierzchni w pogwarze, jak to określił Małaczewski - 'sejmikującego życia', ale już są w głębi serca Matki - ziemi polskiej, już idą".
W przededniu święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, 91 rocznicy Bitwy Warszawskiej i Dnia Wojska Polskiego - warto przypomnieć fragment wielkiej, a zapomnianej literatury oraz nadal aktualne słowa Prymasa Wyszyńskiego.

4 komentarze:

  1. Witam autora,
    czytam regularnie, nie komentuje, polecam komu tylko moge. Pana pisanie juz ma wartosc historyczna. Ilosc informacji wprost proporcjonalna do zapotrzebowania na "nia". "Reka z tamtego swiata" - chociazby fragment, ktory Pan przytoczyl, powinien na pamiec znac kazdy polak.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Taką literaturę powinno się przypomnieć współczesnym pokoleniom Polaków. By wiedzieli, co niesie z sobą sowiecko-rosyjskie zniewolenie.

    Dziękuję za wizytę i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wstrzasajace.Chyle glowe przed bohaterami walk o wolna Polske.
    Biuletyny Inormacyjne AK czytalam
    i jestem w posiadaniu kilkunastu
    numerow. Raz na kwartal otrzymywlam od sp. wujka z Polski przesylke (3 biuletyny). To bardzo cenna pamiatka i zrodlo prawdy historycznej.
    Jak zwykle pozdrawiam "wolnego srzelca".

    OdpowiedzUsuń
  4. Niesamowite. 23 lata. Młody żolnierz.

    Przypomina się tekst Lisiewicza w którym pisze o 15-letniej poetce:

    "Zapewne nie byłoby tego wiersza, gdyby jej ojcem nie był płk Antoni Bogusławski, odznaczony Virtuti Militari za walkę z bolszewikami w 1920 r., poeta i pisarz. Pułkownik i poeta? – który poborowy, mający do czynienia z „trepami” PRL‑u i III RP uwierzy w takie połączenie?"

    http://niezalezna.pl/44348-testament-tej-mlodszej-od-inki

    Chyba bardzo słabo nam się mieści w głowie że kiedyś istniały takie całe pokolenia.
    Chyba jeszcze mniej mieści się w tej głowie że takie postaci słusznie uznawano kiedyś jako bezdyskusyjny wzór do nasladowania. Bezdyskusyjny, bo i o czym tu dyskutować.

    Dziekuje za Wątek.

    MM(n)

    OdpowiedzUsuń