Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

piątek, 29 maja 2009

GRA SZYFRANTEM

Przez wiele dni, zaginięcie szyfranta wywiadu wojskowego było tematem medialnych doniesień i spekulacji. Z mniej, lub bardziej mądrych wypowiedzi wyłaniały się dwie , podstawowe wersje służące wyjaśnieniu zdarzenia.

Według pierwszej – forsowanej przez media, szyfrant mógł zostać porwany lub podjął współpracę z obcym wywiadem. Druga wersja, o której zgodnie zaświadczają premier Tusk, Jacek Cichocki i Janusz Zemke mówi o problemach zdrowotnych i osobistych, lub nieszczęśliwym wypadku, jako realnej przyczynie zniknięcia żołnierza SWW.

Dla nas – odbiorców tych informacji, obie wersje brzmią wiarygodnie, a brak racjonalnych przesłanek dla wykluczenia którejkolwiek z nich, powinien powstrzymać zbyt wybujałą wyobraźnię. Warto jedynie zauważyć, że zgodny chór tzw. „czynników oficjalnych” dywagujących o problemach osobistych żołnierza SWW, brzmi mało wiarygodnie, zważywszy na standardową, ustawiczną ochronę i kontrolę, jakiej poddawane są szczególnie ważne obszary przetwarzania i przekazywania informacji, w tym ludzie wykonujący zadania szyfrantów. Wewnętrzne procedury każdej służby, praktycznie uniemożliwiają przypadki nieujawnionych „problemów osobistych lub zdrowotnych” na tym stanowisku. Żołnierz o długim stażu służby w WSW/WSI/SWW – jak zaginiony szyfrant, nie wydaje się człowiekiem podatnym na tak prozaiczne problemy.

W sprawie wypowiedzieli się już niemal wszyscy eksperci, politycy i dziennikarze, również wielu blogerów poświęciło jej uwagę. Z większości tych wypowiedzi można wyprowadzić wniosek, że zaginięcie szyfranta stanowi spektakularną kompromitację służb wojskowych i świadczy o fatalnym stanie naszego bezpieczeństwa. Uzasadnieniem dla takiej oceny byłby sam fakt zniknięcia żołnierza, a następnie wyciek tej informacji i podanie danych osobowych zaginionego. Rzeczywiście - to sytuacja bez precedensu.

Trudno wszakże sobie wyobrazić, by w sprawie tak ważnej dla naszego bezpieczeństwa i prestiżu służb wojskowych, sprawie – którą bacznie obserwują służby innych państw, nastąpił niekontrolowany wyciek informacji, na tyle nieograniczony, że dopuszczono do publikacji danych szyfranta, jego wizerunku i szczegółów z życia prywatnego. Mając nawet bardzo negatywną opinię o polskich służbach, nie sposób uwierzyć, by w tak wyjątkowej sytuacji mogło nagle dojść do ujawnienia tylu ważnych informacji.

Jeśli jednak tak się stało należałoby rozważyć kilka prawdopodobnych wersji:.

- Służby wojskowe wiedzą, że szyfrant został uprowadzony lub przewerbowany, a kontrolowany wyciek informacji i dekonspiracja żołnierza to czytelny dla innych służb sygnał, że jego wiedza już jest nieprzydatna.

- Służby wojskowe wiedzą, że szyfrant nie żyje, a nie mając pewności, czy jego wiedza nie została pozyskana przez obcy wywiad, wyprzedzająco dokonują przecieku - w celu jak wyżej.

- Służby wojskowe wiedziały, że nie uda się zachować w tajemnicy zniknięcia szyfranta – dokonały więc same przecieku informacji, ukierunkowując ją na określone wątki.

- Przeciek informacji nastąpił wbrew intencjom służb wojskowych i został dokonany w celu ich kompromitacji.

Warto zauważyć, że oficjalnie zwolennikiem jednej z podanych wersji jest gen. Marek Dukaczewski, ostatni szef WSI. „ Jestem przekonany,- stwierdził Dukaczewski, że służby od dawna poszukiwały już szyfranta. Możliwe, że jest to kontrolowany przeciek, wyraz bezradności służb przed nieuniknionym wyciekiem. Takie zniknięcia w służbach już się zdarzały, ale rzadko”.

Nie odważę się na dywagacje – która z powyższych wersji wydaje się najbardziej prawdopodobna i dlaczego. Nie uprawnia do nich obecny stan wiedzy, jaką posiadamy, a utrwalanie fantastycznych scenariuszy pozostawię panu premierowi i jego politykom.

Mam jednak prawo podzielić się pewną obserwacją – o tyle intrygującą, że jeśli uczynimy słuszne w tego rodzaju sprawach założenie, iż reakcje pewnych środowisk nie są rzeczą incydentalną, warto poświęcić jej uwagę.

Na stronie Stowarzyszenia „PROMILITO” ukazały się w ostatnim czasie publikacje dotyczące kryptografii i kryptologii. Ich autor – występujący pod pseudonimem „Stanisław Kowlopski”, dysponuje dużą wiedzą na temat problemów które porusza i jest – jak należy przypuszczać oficerem byłej WSI. Choć użyty przez niego sposób argumentacji i zakres zainteresowań, zdaje się być bliski wystąpieniom pewnego oficera WSI znanego z aktywności na forum Blogmedia24, nie ma potrzeby dociekania kim jest autor. Nie to bowiem wydaje się najważniejsze.

Z trzech artykułów Kowlopskiego, zamieszczonych na forum PROMILITO, tuż po ujawnieniu informacji o zaginięciu szyfranta, warto spróbować wyeksponować wspólne cechy.

Oto, w tekście zatytułowanym „Kryptografia w Raporcie i Antyraporcie” Stanisław Kowlopski dzieli się z czytelnikiem wnioskami z analizy Raportu z Weryfikacji WSI i tzw. Antyraportu – „opinii zespołu ekspertów Platformy Obywatelskiej do publikacji Raportu”, pod redakcją posła Marka Biernackiego, w zakresie, w jakim te dokumenty dotyczą obszaru polskiej kryptografii. Ponieważ mój tekst nie ma ambicji polemiki z tezami autora, pominę szereg błędów i nieścisłości zawartych w artykule. Warto jedynie zwrócić uwagę, że oficer WSI dokonuje nieuprawnionego ujednolicenia obu dokumentów, nazywając je „oficjalnymi” i „elektryzującymi opinię publiczną”, gdy tymczasem tylko Raportowi z Weryfikacji przysługuje miano dokumentu urzędowego i oficjalnego, a anonimowy „Antyraport” Platformy nigdy takiej cechy nie posiadał , a nadto nie był przedmiotem publicznej dyskusji.

Kowlopski na wstępie do swojego artykułu zauważa:

„Pojawia się ważne pytanie, dlaczego polityczni „specjaliści” od służb specjalnych nie zajęli się w dyskusji trzecim obszarem odpowiedzialności WSI – ustawową działalnością SOP i KWB sfery wojskowej? Przecież to właśnie ten obszar i tylko ten, ze względu na jego istotny wpływ na bezpieczeństwo państwa, wymagał i powinien podlegać publicznej dyskusji, tym bardziej, że większość dyskutantów, ustawowo odpowiada za stan ochrony informacji niejawnych i bezpieczeństwo teleinformatyczne, z tytułu kierowania jednostkami organizacyjnymi. Nie podjęto tego tematu pomimo, że jednym z dziesięciu zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przesłanych przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej do Naczelnej Prokuratury Wojskowej było rzekome łamanie prawa w obszarze kryptografii (strony 145-146 w elektronicznym wydaniu Raportu)”.

Przywołany przez autora fragment Raportu dotyczy rozdziału zatytułowanego „Nieprawidłowości przy organizacji zakupów” i opisuje działania szefostwa WSI w zakresie „zakupu sprzętu specjalistycznego dla pionów zajmujących się obsługą techniczną działań operacyjnych”. Opis dotyczy głównie spółki SILTEC (powstała w 1982 r. prawdopodobnie jako firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP) oraz firmy DGT-System, a także nieprawidłowości stwierdzonych przy zakupie sprzętu kryptograficznego oraz dopuszczeniu do użytku urządzeń, które nie przeszłyby stosownej certyfikacji. Na stronie 145 Raportu czytamy:

Opisane, nie będące wyjątkiem, działania powodowały wymierne straty dla budżetu państwa. Stanowiły również, poprzez akredytowanie urządzeń kryptograficznych bez faktycznego przeprowadzenia wymaganych badań, olbrzymie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Z dopuszczonych w ten sposób do użytku urządzeń korzystały lub korzystają osoby sprawujące najwyższe urzędy państwowe w tym: Prezydent RP, Szef BBN, Minister Obrony Narodowej, Szef Sekretariatu MON, Sekretarz Stanu I Zastępca MON, Szef Sztabu Generalnego WP, Szef WSI czy Komendant Główny ŻW. Na uwagę zasługuje także fakt, iż gdyby zamiast wieloletnich starań zmierzających do zakupu obcych urządzeń zdecydowano się na przygotowanie własnych rozwiązań, prawdopodobnie w tym samym czasie udałoby się je wdrożyć.

W tym kontekście istotna jest przekazana Komisji Weryfikacyjnej informacja, dotycząca nieformalnej grupy wewnątrz WSI, powiązanej z gen. Dukaczewskim. Dzięki mianowanej według ustalonego przez siebie klucza kadrze, stanowiącej w razie potrzeby swoiste lobby lub grupę nacisku, miała ona mieć możliwość realizacji dowolnego zadania, niekoniecznie legalnego i związanego z działaniem służby. [...]

Nieprawidłowości w zakresie procedur przetargowych, jakie występowały w WSI, odnotowano także w prowadzonej od 2005 r. sprawie „P”. Prowadząc tę sprawę funkcjonariuszy WSI ustalili, że procedury przetargowe były na ogół źle zorganizowane. Nadmiernie często ze szkodą dla WSI stosowano procedurę zakupów „z wolnej ręki” i dzielono przetargi celem obejścia przepisów. Zazwyczaj nie publikowano ogłoszeń w „Biuletynie Zamówień Publicznych”, a ograniczano się do wysyłania zaproszeń przetargowych do kilku zaprzyjaźnionych firm, bez konfrontowania ich ofert na szerszym rynku. W roku 2004 wytypowano m.in. firmę INSAM, która została wpisana do Krajowego Rejestru Sądowego w 8 dni po wygraniu przetargu. Zwieńczeniem sprawy „P” było zawiadomienie prokuratury wojskowej o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. W tej sprawie interesujące jest także to, iż całość postępowania ograniczono do stosunkowo niskich rangą oficerów. Najstarszy z nich był w stopniu majora”.

Tyle Raport z Weryfikacji.

„Stanisław Kowlopski”, po postawieniu pytania dotyczącego tego fragmentu, udziela też odpowiedzi:

Odpowiedź na to pytanie wydaje się być oczywiste – brak merytorycznego przygotowania oraz nie zdawanie sobie sprawy z wagi tego problemu przez polityków i decydentów. Jak pokazuje czas oraz fakty, zagadnienie ochrony kryptograficznej nie tylko przerosło dyskutantów, ale i Komisję Weryfikacyjną, a także zapewne prokuraturę wojskową, która od 14 lutego 2007 r. prowadzi śledztwo o sygn. Po.Śl.84/05 w tej sprawie i prawdopodobnie nie szybko można spodziewać się jego zakończenia oraz wyników. Jak widać z sygnatury, rozwikłanie sprawy kryptografii w MON jest bardzo skomplikowane, gdyż śledztwo jest faktycznie prowadzone od 2005 roku – czwarty rok bez konkretnych wyników. Pojawia się więc kolejne pytanie: „Dlaczego?”. Przecież pan Antoni Macierewicz przed kamerami wielokrotnie twierdził, że ma niezbite dowody popełnionych przestępstw przez oficerów WSI.”

Na zakończenie artykułu oficer WSI konkluduje :

„Minęły ponad dwa lata od likwidacji WSI oraz opublikowania „Raportu” i Antyraportu”. Zostało przerwane wdrażanie naprawczych programów w obszarze wojskowej narodowej kryptografii, odeszli ich autorzy oraz pozbyto się wielu fachowców – je wdrażających. Można dziś powiedzieć, że w wojskowej narodowej kryptografii niestety nie zmieniło się wiele na lepsze” – i stawia m.in.takie pytania:

„Ilu z 15 (piętnastu) osobom negatywnie opisanym w „Raporcie”, w tym pięciu oficerom WSI, Naczelna Prokuratura Wojskowa postawiła zarzuty popełnienia przestępstw i działania na szkodę państwa w obszarze kryptografii?[...]

Co z pracami nad koncepcją dotyczącą zasad tworzenia narodowych algorytmów kryptograficznych, ich implementacji i budowy narodowych urządzeń kryptograficznych, bez których nie można budować nowoczesnych bezpiecznych narodowych niejawnych systemów i sieci teleinformatycznych w celu profesjonalnej realizacji „Strategii Bezpieczeństwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej”?

Panowie Reformatorzy, a może było warto zastanowić się chwilę, podejmując tak ważną decyzję o likwidacji WSI oraz wyznaczając weryfikatorów ich kadr?

W drugim z artykułów zatytułowanym „ Czy powinniśmy rozmawiać o kryptologii” „St.Kowlopski” bezpośrednio nawiązuje do faktu zaginięcia szyfranta SWW dostrzegając, iż „problematyka ochrony informacji niejawnych i bezpieczeństwa systemów teleinformatycznych,
a szczególnie ochrony kryptograficznej jest obca nie tylko społeczeństwu, ale przede wszystkim naszym politykom i dziennikarzom”.

Po rozprawieniu się z niewiedzą wyżej wymienionych, oficer WSI zauważa:

Jednocześnie za absurd można uznać nieprofesjonalne zarzuty pod adresem specjalistów WSI dotyczące kryptografii, przedstawione na dwóch stronach w Raporcie Antoniego Macierewicza, a także niektóre podjęte działania w tym obszarze w czasie likwidacji WSI i tworzenia nowych służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, w tym służby ochrony państwa sfery wojskowej.

Wydaje się, że ponad dwa lata, które minęły od rozwiązania WSI i funkcjonowania nowej służby ochrony państwa sfery wojskowej (SKW) są wystarczające, aby spokojnie powrócić do rozpoczętej edukacji nie tylko społeczności wojskowej, ale całego społeczeństwa oraz przede wszystkim rozpocząć merytoryczną dyskusję o stanie narodowej kryptografii, w celu profesjonalnego i niezwłocznego wdrożenia nowej „Strategii Bezpieczeństwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej” podpisanej w dniu 13 listopada 2007 roku przez Prezydenta RP, której istotnym elementem jest bezpieczeństwo informacyjne i telekomunikacyjne naszego kraju, oparte na najnowocześniejszych technologiach telekomunikacyjnych i najwyższych standardach bezpieczeństwa, zapewniających właściwą ochronę narodowym informacjom niejawnym, przesyłanych drogą elektroniczną”.

Na koniec, przytoczę fragment trzeciego artykułu, zatytułowanego „ POPIS WERYFIKACJI KADR WSI” , w którym ten sam autor zawarł niezwykle interesujący pogląd na sprawę likwidacji WSI:

„Należy przypuszczać, że społeczeństwo nigdy nie dowie się prawdy o przyczynach likwidacji WSI oraz zakresie istniejących patologii w WSI, o których tak ochoczo dyskutowano w latach 2006-2007, nie bacząc na bezpieczeństwo naszego kraju i krzywdząc wielu uczciwych żołnierzy i pracowników WSI. Pokazanie prawdy o zakresie patologii w WSI oraz rzeczywistej liczby przestępców nie jest na rękę ani politykom PiS (autorom Raportu), ani politykom PO (autorom Antyraportu), gdyż cel został osiągnięty – sprawdzono i przechwycono materiały tak przydatne w grze politycznej a straty poniesione przez żołnierzy i pracowników WSI nie są istotne – przecież od początku nie chodziło o rzetelną weryfikację kadr WSI lecz o szukanie „haków na swoich”. Dwa lata od opublikowania Raportu pokazują, że prokuratura wojskowa nie jest w stanie postawić zarzutów łamania prawa przez żołnierzy i pracowników WSI. Ostatnią nadzieją rehabilitacji dla pokrzywdzonych jest trwające śledztwo dotyczące przekroczenia uprawnień i nie dopełnienia obowiązków przez Komisję Weryfikacyjną, prowadzone przez prokuraturę cywilną, po zawiadomieniu jej przez 24 osoby i 2 instytucje po opublikowaniu Raportu w dniu 16 lutego 2007 r. Poważnym pytaniem jest mizerne tempo prowadzonego śledztwa oraz fakt blokowania prokuraturze cywilnej dostępu do materiałów weryfikacyjnych, najpierw przez Komisję Weryfikacyjną, a obecnie przez nowe służby. Zaistniałe fakty, uchwalenie ustawy praktycznie przerywającej weryfikację oraz nie rozliczenie Komisji Weryfikacyjnej z pracy, pozwalają odpowiedzialnie stwierdzić, że „koalicja POPiS” nie jest zainteresowana pokazaniem prawdy o łamaniu prawa w czasie weryfikacji oraz o stanie niejawnych akt weryfikacyjnych. Zdziwienie budzi również bierność postawy masmediów, które opuściła ciekawość na temat rzeczywistych rozmiarów patologii w WSI oraz ukarania winnych popełnionych przestępstw – wyników pracy prokuratury wojskowej i cywilnej oraz sądów”.

( wszystkie pogrubienia tekstu – moje)

Dwie rzeczy wydają się wspólne wystąpieniom oficera byłej WSI – mocne przekonanie, że prokuratura wojskowa nie jest w stanie potwierdzić zarzutów łamania prawa przez żołnierzy WSI – szczególnie w obszarze kryptografii oraz nawoływanie, by w tej sytuacji powrócić do prac nad koncepcją dotyczącą zasad tworzenia narodowych algorytmów kryptograficznych, ich implementacji i budowy narodowych urządzeń kryptograficznych”

Jak można się domyślać, uczestnikami tych prac, w ramach wdrożenia „Strategii Bezpieczeństwa Narodowego” mieliby być „doskonali fachowcy” - oficerowie rozwiązanych WSI – skrzywdzeni niesłusznymi podejrzeniami Komisji Weryfikacyjnej. Ważnym argumentem przemawiającym za ich udziałem będzie – według autora cytowanych artykułów – fakt, że do tej chwili prokuratura wojskowa nie jest w stanie potwierdzić kryminalnych zarzutów. Co więcej – to w prowadzonym przez prokuraturę postępowaniu przeciwko członkom Komisji, autor dostrzega „ostatnią nadzieję” na rehabilitację pokrzywdzonych oficerów WSI.

Adresatem tego przesłania – zważywszy na formę w jakiej zostało sporządzone, wydaje się obecny rząd, bo choć Stanisław Kowlopski dostrzega w postawie polityków Platformy rzekomą „koalicję POPiS”, to przecież postulat „rehabilitacji pokrzywdzonych”, przeprowadzonej przez prokuraturę wojskową wydaje się jednoznacznie wskazywać kierunek tych oczekiwań.

Zastanawiam się – jakie to okoliczności mogą stanowić podstawę dla tez, stawianych przez autora z PROMILITO, skąd czerpie pewność o wynikach prokuratorskich śledztw i – przede wszystkim – dlaczego sugestia powrotu do prac nad tworzeniem „narodowej kryptologii” pojawia się właśnie w tym momencie, gdy ujawniono informacje o zaginięciu szyfranta wojskowych służb?

Choć jestem ostrożny w wyrażaniu nadziei – chciałbym liczyć na to, że profesjonalni dziennikarze śledczy, a szerzej „masmedia” potraktują całkowicie poważnie zdziwienie pana oficera WSI i nigdy nie opuści ich „ciekawość na temat rzeczywistych rozmiarów patologii w WSI oraz ukarania winnych popełnionych przestępstw – wyników pracy prokuratury wojskowej i cywilnej oraz sądów”.

Tak wielce intrygująca opinię publiczną sprawa zaginięcia żołnierza SWW, oraz mnożące się w tej sprawie pytania i wątpliwości - powinny tę naturalną ciekawość wyzwolić.

http://www.policyjni.pl/Policyjni/1,91152,6581388,Zaginiony_szyfrant_chcial_odejsc_ze_sluzby.html

http://www.promilito.pl/pro-milito-blog-promilito.htm

http://www.promilito.pl/kryptografia_w_raporcie_i_antyra.htm

http://www.raport-wsi.info/str.143

http://www.promilito.pl/czy_powinnismy_rozmawiac_o_kryptologii.htm

środa, 27 maja 2009

PRZYWILEJ DZIENNIKARSKIEGO MILCZENIA

Dziennikarskim obowiązkiem jest opisywanie rzeczywistości, szczególnie tej, którą ludzie władzy chcieliby ukryć przed wzrokiem społeczeństwa. Prawem dziennikarza jest stawianie władzy trudnych pytań i ujawnianie mechanizmów jej funkcjonowania. Tak przecież pojmuje się rolę wolnych mediów w demokracji i takie media chcielibyśmy mieć w Polsce. Jak zatem nazwać dziennikarzy, którzy świadomie wprowadzają społeczeństwo w błąd i stają po stronie władzy, oszukującej własne społeczeństwo? Czy wolno jeszcze nazywać dziennikarzami ludzi, wykonujących polecenia funkcjonariuszy służb specjalnych i publikujących materiały, w ramach największej w ostatnich latach kombinacji operacyjnej?

Gdzie kończy się dziennikarstwo, a zaczyna świadoma i dobrowolna kolaboracja pracownika mediów z ludźmi służb specjalnych, oparta na relacji, jaka łączy tajnego współpracownika z prowadzącym go funkcjonariuszem?” – pytałem w sierpniu ubiegłego roku we wpisie DZIENNIKARZE CZY FUNKCJONARIUSZE?

A pytać było o co. To wówczas rozgrywano jedną z największych kombinacji operacyjnych ostatnich lat, zatytułowaną „afera aneksowa”, która – jak się wkrótce przekonaliśmy powinna nosić nazwę „afery marszałkowej”.

Do działań skierowanych przeciwko legalnie działającemu organowi państwa – jakim była Komisja Weryfikacyjna WSI zaprzęgnięto wówczas wielu dziennikarzy, rozpętując niebywałą w swej zaciętości kampanię medialną. Nie trzeba chyba przypominać, że ten atak zainicjowany został artykułem Anny Marszałek - „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”, zamieszczonym w „Dzienniku” w dniu 17 listopada 2007 r. Przez kilkanaście następnych miesięcy opinia publiczna bombardowana była rewelacjami dziennikarzy tego pisma, sugerującymi, iż doszło do ujawnienia treści aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI, a wśród członków komisji są ludzie skorumpowani i nierzetelni. Podejrzenia skierowano również wobec dziennikarza – Wojciecha Sumlińskiego. Wymienię tylko niektóre tytuły tych publikacji „Dziennika”: „Nocne gry i zabawy polityków Pis”, „PiS ukrył przed Tuskiem aneks Macierewicza - Premier nie mógł się z nim zapoznać”, „Nie ma części tajnego aneksu - Znikające komputery Macierewicza”, „ Macierewicz i jego Bonzowie”, „Kolejne szczegóły tajnego raportu”, „Były szef kontrwywiadu pod lupą - Śledczy sprawdzą Macierewicza”, „Wtyki w komisji weryfikującej agentów? Tak handlowano aneksem Macierewicza”, „Kto gra aneksem Macierewicza?”.

Dziś – po upływie blisko 2 lat od rozpętania rzekomej „afery aneksowej” – wiemy, że redaktorzy „Dziennika” wprowadzili nas w błąd, że dokonano manipulacji faktami i ich nieuprawnionej nadinterpretacji. Nie potwierdziły się zarzuty o rzekomym przecieku i handlowaniu aneksem, nic nie wiadomo o domniemanej korupcji wśród członków Komisji Weryfikacyjnej. Wszystkie insynuacje i poszlaki - o których miesiącami zapewniali nas dziennikarscy fachowcy okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły żadnych rezultatów. Od wielu miesięcy nad sprawą zapadła cisza.

Pozostały jednak ofiary tej medialnej nagonki: członkowie Komisji, których zastraszano, inwigilowano, odebrano dobre imię i zarzucono działanie z niskich pobudek; Piotr Bączek i Leszek Pietrzak, w których domach przeprowadzono spektakularną rewizję i bezpodstawnie oskarżono. I wreszcie – Wojciech Sumliński – podejrzany o płatną protekcję, pozbawiony pracy, pomówiony o korupcyjne kontakty z oficerem WSW/WSI. Zastraszony, doprowadzony do desperacji próbował popełnić samobójstwo.

Ofiarami medialnej kampanii „Dziennika” jest również ta, znaczna część społeczeństwa, która lekkomyślnie uwierzyła w oskarżenia wysuwane pod adresem Macierewicza, Komisji, PiS-u i nadal jest przekonana o aferalnym charakterze całej sprawy. Ofiarami są ci wszyscy, którzy nie wierząc wówczas w doniesienia mediów i traktując je z trzeźwą rezerwą, narażali się na zarzut stronniczości i politycznego zaślepienia, a którym zarzucano tworzenie „teorii spiskowych” i „prawackie oszołomstwo”.

Choć od zakończenia tej kampanii upłynęło wiele miesięcy, nikt nie zapytał „gwiazd” dziennikarstwa śledczego – jak to się stało, że doszło do publikacji tak kompromitujących artykułów, na jakiej podstawie wysuwano wówczas niebotyczne oskarżenia i formułowano tezy bez pokrycia? Jaką rolę odegrali wówczas publicyści „Dziennika”, skąd czerpali informacje i inspiracje do swoich publikacji?

Nam, jako odbiorcom - społeczeństwu, na rzecz których dziennikarze wykonują swój zawód, wolno pytać – czy była to rola obiektywnych sprawozdawców, politycznych stronników czy też mieliśmy do czynienia z wykonywaniem zadań zleconych przez służby?

W kwietniu ub roku Antoni Macierewicz jednoznacznie wskazał - „ Mamy dowody, że istnieje współpraca między mediami a Ministerstwem Obrony w sprawie ujawniania tajemnic komisji weryfikacyjnej WSI”, a premier Olszewski twierdził: „„Trwa medialna kampania oczerniania Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, szeroko zakrojona operacja policyjno- polityczna”, nazywając doniesienia mediów, jakoby aneks do raportu z weryfikacji WSI był do kupienia "formą prowokacji".

Nikt z dziennikarzy, nie może mieć pretensji do ludzi stawiających takie pytania ani oburzać się, że zostały sformułowane. Takie nasze prawo, by pytać profesjonalistów - dlaczego spartaczyli robotę i skompromitowali się powtarzaniem kłamstw. Odpowiedź na te pytania, bardziej leży w interesie samych dziennikarzy, niż odbiorców.

Są, bowiem w najnowszej historii polskiego dziennikarstwa rzeczy, które wymagałyby reakcji nie tylko dociekliwych blogerów, ale komisji śledczych lub prokuratury.

Do takich spraw można zaliczyć wyjaśnienie roli Anny Marszałek i Bertolda Kittela, w znanej kombinacji operacyjnej, skierowanej przeciwko wiceministrowi MON – Romualdowi Szeremietiewowi i jego asystentowi, Zbigniewowi Farmusowi. Na próbie wyjaśnienia tej sprawy „połamał sobie zęby” ówczesny minister sprawiedliwości Lech Kaczyński, gdy za wszczęcie postępowania został zdymisjonowany przez premiera Buzka.

Dziś, gdy Szeremietiew został prawomocnie oczyszczony z zarzutów, może ktoś pokusi się o wyświetlenie mechanizmów tej prowokacji i wytłumaczy szczególną rolę, jaką odegrali w niej dziennikarze? Jest tak wiele elementów wspólnych, łączących sprawę z roku 2001 z obecną „aferą aneksowej”, że byłoby aktem wielkiej naiwności nie zwrócić na to uwagi. Czy musimy czekać znowu kilka lat, gdy ewentualny (a mało prawdopodobny) proces Wojciecha Sumlińskiego udowodni, że doniesienia „Dziennika” były fałszywe?

Przypominam o tych pytaniach, ponieważ jeden z publicystów pisma „Dziennik” poważył się dziś na rzecz tak horrendalną w swoim cynizmie, że nie sposób pominąć jej milczeniem. Pisząc o blogerach, z właściwą ludziom tego pisma odwagą Michał Karnowski oznajmił:

[...] właśnie dowiedzieliśmy się, że część tego świata domaga się dla siebie specyficznego rodzaju immunitetu. Chce wolności od pytań, kto za nim stoi, chce ochrony przed dziennikarskimi śledztwami, żąda przywilejów, jakich nie mają politycy, biznesmeni, wojskowi (i dziennikarze też). I nie chce pamiętać, że ich słowo – choć anonimowe – również potrafi niszczyć i zabijać”.

Nie mam najmniejszego zamiaru wdawać się w jakąkolwiek polemikę z tym twierdzeniem, lub pytać tego pana o przykłady ofiar - zabitych lub zniszczonych „anonimowym słowem”. Nie warto też wyjaśniać, jaka różnica istnieje między politykiem, dziennikarzem, wojskowym, a obywatelem, korzystającym z prawa do wyrażania swoich myśli.

Nie warto, - ponieważ ktoś, kto pracując w gazecie wsławionej wielomiesięczną kampanią kłamstw i oszczerstw, ma czelność wypisywać podobne brednie, – nie zasługuje na poważne traktowanie. Więcej – nie zasługuje na szacunek. Trzeba niezmierzonych pokładów złej woli, pychy i prostackiej arogancji, by z podobnym cynizmem traktować czytelnika. Trzeba być wyjątkowym tchórzem, by uciekając przed własną, zawodową odpowiedzialnością, próbować przerzucić ją na innych.

Ten sam człowiek, w tym samym tekście zawarł wszakże istotną deklarację, pisząc, iż: „Prasa jest właśnie po to, by odkrywać tajemnice, by odpowiadać na pytania, jakie zadają sobie czytelnicy”.

Napisał zatem słowa, w które sam nie wierzy lub których znaczenia nie rozumie. To właśnie czytelnicy tej gazety – jak żadnej innej - mają pełne prawo zadawać pytania; o udział publicystów „Dziennika” w wielomiesięcznej kombinacji operacyjnej, o ich dostęp do tajnych materiałów, o kontakty z ludźmi służb specjalnych, o inspiracje i intencje towarzyszące publikacjom o rzekomej „aferze” – a wreszcie – mają prawo zapytać: dlaczego byli oszukiwani i manipulowani?

Czy redakcja „Dziennika” odważy się odkryć te tajemnice?

Dopóki tego nie uczyni - powinna milczeć, w tchórzliwej nadziei na amnezję społeczeństwa, licząc, że nikt ich nie rozliczy za niszczenie słowem.

AFERA MARSZAŁKOWA

http://cogito.salon24.pl/77691,dziennikarze-czy-funkcjonariusze

http://cogito.salon24.pl/77694,agent-czy-dziennikarz-pytania-konieczne

http://cogito.salon24.pl/77697,dziennikarskie-artefakty

sobota, 23 maja 2009

JA – PSEUDONIM

W naszej najnowszej historii, pseudonim był zawsze czymś więcej, niż sposobem na ukrycie nazwiska. Od czasów II WŚ stanowił naturalne narzędzie, chroniące bezpieczeństwo tych, którzy podejmowali walkę z niemiecką i sowiecką okupacją. We wszystkich tajnych strukturach Polskiego Państwa Podziemnego używano pseudonimów, a wiele z nich jest dziś bardziej znanych, niż prawdziwe nazwiska bohaterów. Tę tradycję, kontynuowali żołnierze powojennej konspiracji niepodległościowej, zmuszeni sowieckim terrorem do skrywania tożsamości i ochrony swoich rodzin. Była obecna w czasach PRL-u, a szczególnie w tych strukturach opozycji, gdzie praktykowano zasady konspiracji.

W Solidarności Walczącej obowiązywał system „piątkowy” zaczerpnięty z doświadczeń Armii Krajowej i używanie pseudonimów – na tyle skuteczne, że dopiero po roku 1990 mogłem poznać prawdziwe nazwiska ludzi z innych sekcji. Obowiązywała święta zasada, że nic nie powie tylko ten, kto nic nie wie. Jeśli z dzisiejszej perspektywy te zabezpieczenia, wydawać się mogą przesadne, w tamtych czasach – Polski Ludowej - wszystko zależało od przestrzegania ustalonych reguł. Tylko dzięki nim mogliśmy działać.

Konspiracja SW doprowadzała do wściekłości esbeków. Choć używano wobec nas wywiadów i kontrwywiadów wojskowych, niemieckiej Stasi i sowieckiego KGB, nigdy nie dotarto i nie zlikwidowano centrum kierowniczego organizacji. W tamtych czasach pseudonim był nie tylko zwykłą nazwą: był kodem, służącym konkretnym celom, miał za zadanie chronić przed obcymi, ale też informować swoich i ułatwiać z nimi komunikację.

Był jednym z tych symboli sprzeciwu wobec zniewolenia, który pojawiał się wówczas, gdy w Polsce rodziły się demony, gdy występowanie pod własnym nazwiskiem wiązało się z represjami , więzieniem, czasem śmiercią.

Ujawnienie czyjegoś pseudonimu, było zawsze aktem zdrady. Dopytywanie – kto kryje się pod pseudonimem – zapowiadało zdradę. Emigracyjny historyk Władysław Pobóg-Malinowski, opisując lata okupacji niemieckiej, odnotował w trzecim tomie "Najnowszej historii Polski":

"Polskiej Partii Robotniczej zależało bardzo na wdarciu się w głąb polskiego autentycznego podziemia.. Celem było rozszyfrowanie jego sieci, rozbicie i „zlikwidowanie” go wszelkimi środkami, nawet rękoma niemieckiej Gestapo". Malinowski opisuje następnie akcję, kierowaną przez Marcelego Nowotkę – twórcę specjalnej komórki dezinformacyjnej - "Węszono i tropiono, zdobywano pseudonimy, nazwiska i adresy działaczy i placówek podziemia i AK i taką drogą zbierany „materiał” przekazywano do Gestapo pocztą lub przez umieszczonych w Gestapo agentów sowieckiego wywiadu".

Również w Polsce Ludowej, rozszyfrowywanie pseudonimów było „ulubioną” grą komunistycznej bezpieki. W tej samej drużynie, wszelkiej maści szpicle i konfidenci prześcigali się w „dopasowywaniu” ludzi opozycji do znanych im pseudonimów. Zwykle – z marnym skutkiem, bo jak powiązać „Marysieńkę” z brodatym drągalem, lub filigranowej blondynce przypisać srogiego „Bohuna”?

Ale przecież pseudonimy to także ogromny obszar historii literatury. Chroniły piszących przez gniewem władzy, zapewniały twórczy spokój, osłaniały przed uwagą tłumów. Bez nich, nie znalibyśmy dzieł Anatola France, Marka Twaina czy Stendhala, pod pseudonimem tworzyli Słowacki, Balzak i Żeromski. Iluż pisarzy i publicystów sięgało po to narzędzie w czasach perelowskiego zniewolenia? Nie gardzili pseudonimem Michnik, ani Kuroń, pod ukryciem publikował Macierewicz - był powszechnie używany i akceptowany w całej, konspiracyjnej prasie.

Wspominam o tym wszystkim dzisiaj, by przypomnieć, że pseudonim jest w naszej kulturze czymś więcej, niż prostą metodą na ukrycie tożsamości. Zawsze był bronią przeciwko kłamstwu i sprawdzał się wówczas, gdy cena prawdy była zbyt wysoka, by rozrzutnie ją płacić.

Jak każde narzędzie, tak również pseudonim mógł – w zależności od intencji posiadacza – być dobrze lub źle wykorzystany. Na przeciwległym biegunie tradycji o której piszę, znajduje się cała rzesza wszelkiego rodzaju kreatur, zdrajców, agentów i tajnych współpracowników, którzy z uwagi na zasady pracy operacyjnej przyjmowali pseudonimy i pod ich osłoną prowadzili działalność. Tacy będą zawsze. W tym wypadku – pseudonim był atrybutem tchórzostwa i znakiem najniższych, podłych intencji.

Podobnie, - użycie pseudonimu w Internecie i schronienie się za anonimowością może służyć rzeczom dobrym i godziwym, lub dawać okazję do szerzenia kłamstw, oszczerstw i awanturnictwa.

Jednak nikt rozsądny nie będzie żądał zakazu używania pseudonimów – tylko dlatego, że są ludzie, dla których to narzędzie stanowi wygodne alibi tchórzostwa. Nikt też nie zabroni anonimowości - która jest prawem każdego obywatela – z tego powodu, że niektórzy czynią zły użytek z należnego im prawa. W każdej sytuacji - ukrywanie nazwiska pod pseudonimem, musi być oceniane poprzez rzeczywiste zachowanie i intencje anonima, nigdy zaś poprzez sam fakt używania pseudonimu.

Są jednak tacy, dla których anonimowy autor stanowi zagrożenie, a w najlepszym wypadku, kojarzy się z brakiem wiarygodności i rzetelności. Koronnym argumentem tych ludzi, świadczącym o rzekomo mniejszej wartości anonimowego przekazu, jest zarzut jakoby pisanie pod pseudonimem zapewniało poczucie bezkarności i było wykorzystywane w szerzeniu kłamstw. Trudno o większą bzdurę.

Jeśli pisząc pod pseudonimem złamię prawo: dokonam pomówienia, oszczerstwa, podżegania do przestępstwa lub inaczej pogwałcę czyjeś dobra osobiste – odpowiem dokładnie w ten sam sposób, jak ktoś, kto występuje pod własnym nazwiskiem i poniosę identyczne konsekwencje swoich czynów.

Każdy przecież, kogo prawa rzeczywiście naruszę ma możliwość zawiadomienia o tym fakcie organów ścigania, – po to, by moja potencjalna bezkarność okazała się iluzoryczna, a sprawiedliwości stało się zadość. Wiemy, że ta sama zasada – wzmocniona dodatkowymi przepisami, dotyczy naruszenia praw osób publicznych, w tym polityków. O ile bowiem polskie prawo zdaje się nie interesować ochroną najsłabszych obywateli – o tyle, tym najsilniejszym przyznaje dodatkowy aparat jurystyczny. Następujące, po stwierdzeniu faktu złamania prawa ustalenie danych anonima , jest rzeczą już na tyle oczywistą, że nie warto o niej wspominać.

Mając to na uwadze - czy wolno mówić, jakoby używanie pseudonimu było samo w sobie rzeczą negatywną lub nawet implikowało poczucie bezkarności? Nie można też pomniejszać znaczenia (prawnego lub moralnego) czyjejś wypowiedzi – tylko z tego powodu, że jej autor korzysta z należnego mu prawa.

Kolejną sytuacją związaną z używaniem pseudonimu jest ta, w której osoba posługująca się własnym nazwiskiem czyni anonimowi zarzut, że jego wypowiedzi i poglądy nie zasługują na miano racjonalnych lub wiarygodnych – tylko z tego powodu, że nie zostały opatrzone nazwiskiem autora. To najczęściej spotykane pomówienie w dyskusjach internetowych, którym bardzo łatwo można doprowadzić do zdezawuowania treści, pochodzących od osób anonimowych.

W tym wypadku, trzeba takim mędrkom zadać zasadnicze pytanie: czy przekaz nabiera znaczenia merytorycznego ze względu na to KTO mówi, czy też - CO mówi? Bo jeśli wartość przekazu, jest zależna od osoby autora, posługującego się nazwiskiem, to przecież treść tego przekazu nie ma znaczenia i stanowi element wtórny. Jeśli natomiast waga przekazu opiera się na jego treści - osoba autora ma znaczenie, o tyle, o ile przekaz jest wartościowy. Chcąc pozostać w zgodzie z logiką, trzeba by powiedzieć zwolennikom pierwszej opcji że, dopuszczają się semantycznego absurdu, bowiem stosunek treści do podmiotu, który je wyraża staje się marginalny, to zaś uniemożliwia sensowną komunikację i wymianę myśli. Mówiąc inaczej – każdy, podpisany swoim nazwiskiem, a w szczególności ten, kto rości sobie miano autorytetu – może pisać i mówić dowolne głupstwo lub szerzyć kłamstwo. Wartością „samą w sobie” jest jego osoba, nie treść przekazu.

Kto w ten, najbardziej prostacki sposób „podmienia” sens - na autorytet - przyznaje tym samym, że nie interesuje go prawdziwość sądów, stan faktyczny, spójność czy logika, a jedynym wyróżnikiem wartości przekazu staje się dla niego „wiara w autorytet”. Nieznośna tępota takich postaw jest o tyle rażąca, jeśli praktykują je osoby, które z racji wykształcenia czy pozycji zawodowej powinny posiadać dostateczną zdolność samodzielnej oceny - nie opartej na „autorytecie nazwiska”.

Wydawało mi się, że tych elementarnych rzeczy nie należy powtarzać, ponieważ nigdy realnie nie zostaną podważone. Myliłem się. W państwie, w którym przyszło nam żyć, niemal wszystkie podstawowe prawa bywają zagrożone, dlaczego więc to akurat miałoby się ostać?

Trzeba natomiast zadać sobie pytanie – dlaczego anonimowi autorzy, używający pseudonimu spotykają się z takimi zarzutami i czemu niektóre publikacje wywołują tak gwałtowne reakcje?

To, co wydarzyło się w ostatnich dniach wokół kataryny jest dla mnie bezspornym dowodem, że używanie pseudonimu i anonimowość w Internecie staje się koniecznością. Taką samą i na tej samej zasadzie zbudowaną, jak w latach Polski Ludowej.

Gdyby nie istniały żadne inne dowody, że III RP dryfuje w stronę PRL-u, a na dwuletnie rządy obecnego układu spuścilibyśmy zasłonę amnezji - ten jeden wypadek wystarczy, by uznać, że anonimowość znowu musi stać się zbroją niepokornych. Funkcjonariusze gazety „Dziennik”, stosując wobec blogerki szantaż i ujawniając jej dane mieli świadomość, że żyjemy w kraju, w którym publikowanie tekstów krytycznych wobec władzy (jakkolwiek rozumianej) stwarza dla autora zagrożenie i może być związane z poważnymi kłopotami. Dali tym samym dowód, że mają doskonałe rozeznanie w polskiej rzeczywistości i wiedzą, że groźba ujawnienia danych anonimowego blogera to mocny argument nacisku. Gdyby IIIRP była państwem prawa, a krytyka poczynań władzy stanowiła naturalne prawo obywatela – groźby „Dziennika”, mogłyby co najwyżej wywołać szydercze komentarze i śmiech. Ponieważ jest inaczej i wszystkie strony tej sytuacji zdają sobie sprawę z czym wiąże się „rozszyfrowanie” pseudonimu – akcja funkcjonariuszy medialnych może okazać się skutecznym sposobem na zastraszenie blogosfery, a nasza reakcja na ten czyn jest usprawiedliwiona. Nie będę wskazywał oczywistych analogii – między esbecką „zabawą intelektualną” w odgadywanie pseudonimów, a metodą działania funkcyjnych „Dziennika”. Dość zauważyć, że możliwości (głównie techniczne) obecnych sukcesorów tej „zabawy” są znacznie większe, niż ich antenatów. Niezmienna pozostaje zasada: ujawnienie nazwiska, kryjącego się za pseudonimem stanowi potencjalne zagrożenie dla tej osoby, ze względu na stosunek państwa do przejawów krytyki i wolnej myśli. Tylko dlatego, „rozszyfrowanie” pseudonimu może stanowić skuteczny środek nacisku.

Użycie do akcji przeciwko blogosferze gazety, która „wsławiła” się rozpętaniem rzekomej „afery aneksowej” i wielomiesięczną kampanią podżegania przeciwko legalnemu organowi państwa oraz zastraszania jego członków – nie jest oczywiście przypadkowe. Ludzie tej gazety mają doskonałe kontakty w środowisku służb specjalnych, a cały szereg publikacji jest dowodem na inspirujący charakter tych znajomości. Choć pisałem to wiele razy, warto powtórzyć raz jeszcze – nie wolno publikacji tej gazety (jak i kilku innych) traktować w kategoriach pracy dziennikarskiej, skoro są elementem kombinacji i gier operacyjnych, a „dziennikarze” spełniają rolę przekaźników. Tak traktowano media w PRL, tak jest obecnie.

Dlatego, mam prawo nie ufać temu państwu. Moje prawo do nieufności wynika z 20 lat obserwacji życia publicznego i z setek przesłanek, jakich dostarczyła mi ta obserwacja. Począwszy od śmierci Michała Falzmanna, „nocnej zmiany”, rządów „lewicowej” mafii, zabójstw świadków w sprawie księdza Jerzego, panoszenia się łajdaków i szpicli, prześladowania Sumlińskiego, wszechwładzy służb....

Mam prawo nie ufać temu państwu, bo są w nim obecni ci sami ludzie, którzy oszukali nas w roku 1989. Co gorsze – są w tym państwie nadal obecni ludzie, którzy oszukiwali nas w Polsce Ludowej, prześladowali i zamykali do więzień. Ich obecność, ich twarze na ekranie telewizora to szyderstwo ze wszystkiego, co przeżyliśmy w PRL-u. Żaden Michnik czy Mazowiecki nie miał prawa zalegalizować tej bandy na pełnoprawnych obywateli wolnej Rzeczpospolitej.

Mam prawo nie ufać temu państwu, ponieważ nie jest państwem prawa i wykorzystuje swoje struktury do tłumienia wolnej myśli, do zastraszania niepokornych i ochrony establishmentu.

Mam prawo mu nie ufać, bo przez 20 lat nie zbudowano w nim wolnych mediów, a dziennikarzom przeznaczono tę samą rolę, jaką spełniali w ustroju totalitarnym. Nieliczne przejawy dziennikarstwa niezależnego są wyjątkami. Polscy dziennikarze stracili szansę na rolę sprzymierzeńca społeczeństwa.

III RP wyłaniała się przecież w opozycji do zniewolenia, przemocy i wulgarnego kłamstwa, stanowiących realność czasów komunizmu. Media, które w PRL- u spełniały wyłącznie rolę służebną wobec partii, pozbawione podmiotowości i wpływu na własny język, mogły pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności”. Nie chciały.

Dawną indoktrynację zastąpiono ordynarną manipulacją, a miejsce cenzury zajęła poprawność polityczna i jej znacznie ohydniejsza siostra – autocenzura, nakazująca dziennikarzom „wiedzieć”, co i kiedy mają komunikować społeczeństwu. Lęk, jaki musi towarzyszyć funkcjonariuszom medialnym, którzy z manipulacji uczynili swoją rację istnienia i przydatności, nie opuści ich już nigdy. Oni wiedzą jak wygląda prawda o rządzących i o tym państwie, oni wiedzą, że „król jest nagi”, a sondaże mają jedynie wartość miernika ich dobrze wykonanej, propagandowej misji. Ponieważ pozwolili narzucić sobie tę rolę - w takim samy stopniu odpowiadają za wszystkie patologie IIIRP i muszą zniknąć, razem ze swoimi „panami”, gdy nadejdzie koniec tego państwa.

Dla nich, istnienie blogosfery, niezależnej od wpływów władzy jest zagrożeniem śmiertelnym, a coraz mocniej słyszalny głos ludzi publikujących w Internecie, wytrąca im narzędzia propagandowych wpływów. Boją się tego głosu, na równi z tymi, którzy „namaścili” ich na funkcję „niezależnych publicystów”. Ten strach, tworzy prostą linię łączącą ich z rzeszą komunistycznych satrapów - tych wszystkich, przez których musieliśmy używać pseudonimu, by móc pisać prawdę i walczyć z zakłamaniem PRL-u.

Ponieważ nie ufam temu państwu i mam świadomość, że obawia się ono wolnej od nadzoru wymiany myśli, przez wolnych od nacisków anonimowych publicystów – będę używał pseudonimu jako narzędzia i zachęcał wszystkich, by pod żadnym pozorem nie rezygnowali ze swojego prawa do anonimowości i recenzowania poczynań władzy.

piątek, 22 maja 2009

SUKCESORZY - OD BERMANA DO MICHNIKA – 5

Kościół jest w Polsce wielką, materialną siłą hamującą, ponieważ koncentruje w sobie filozoficzne treści nadbudowy ideologicznej reakcji i nieustannie przekłada je na masy (...). Kościół więc jako organizacja jest w świadomości mas, przede wszystkim inteligencji humanistycznej, bastionem tradycji i kultury polskiej, najpełniejszym wyrazicielem polskości (...). W związku z powyższym Państwo Ludowe musi działać aktywnie w kierunku wydatnej redukcji siły Kościoła”. Trudno o większe uznanie, złożone Kościołowi przez jednego z jego najzagorzalszych przeciwników – Jakuba Bermana.

Mocodawca Bermana, Józef Stalin dokonując w latach 1944-1945 podboju Polski i włączenia jej do swojej strefy wpływów, nie zamierzał poprzestać na zainstalowaniu całkowicie oddanej sobie władzy. Celem, po zniszczeniu zbudowanych podczas wojny struktur Polskiego Państwa Podziemnego, złamaniu oporu podziemia niepodległościowego i zlikwidowaniu legalnej opozycji politycznej była całkowita przebudowa społeczeństwa polskiego i przybliżenie go do ukształtowanego w ZSRR totalitarnego wzorca. Droga do zamierzonego celu wiodła poprzez destrukcję utrwalonych przez pokolenia więzi społecznych, antagonizowanie różnych grup: pokoleniowych, narodowych, środowiskowych, religijnych, przez zniszczenie dawnych elit i ich etosu. Bez wątpienia Kościół katolicki, od początku był traktowany (obok PSL) jako główny przeciwnik w walce o nowy ustrój i „nowe społeczeństwo”. Stąd - postulat redukcji siły Kościoła (postrzeganego jako najgroźniejsza opozycja), tak wyraźnie sformułowany przez Bermana w roku 1947, będzie aktualny dla wszystkich ekip komunistycznych w Polsce.

To właśnie Jakub Berman, w roku 1947 sformułował tezy służące opracowaniu systemowej metody walki z Kościołem. Wspomina o niej Robert Spałek, którego artykuł - „Jakub Berman - współtwórca podstaw państwa komunistycznego w Polsce (XII 1943-XII 1948)” często przywołuję w tym cyklu. Pisze on:

[Berman] Przedstawił własną koncepcję osłabienia i swego rodzaju rozmycia katolicyzmu w Polsce. Zaproponował w tym celu zastosowanie strategii: "Kościół wszędzie - Kościół nigdzie". Wedle jego pomysłu należało nieustannie podkreślać obecność Kościoła w oficjalnym życiu politycznym, dzięki czemu można było się spodziewać osłabienia jego jednoznacznie antykomunistycznego wizerunku, a dla przeciwwagi organizować liczne święta i uroczystości o świeckim charakterze np.: "święto gór, lasu, morza, matki, dziecka, tysięcznej obrabiarki, setnej kamienicy itp." Mając na uwadze całą perfidię powyższej koncepcji nie można odmówić Bermanowi swoiście rozumianej inteligencji politycznej i poczucia pragmatyzmu”.

Według koncepcji Bermana - z jednej strony należało stosować środki represyjne i rozbijać jedność Kościoła - z drugiej zaś, tworzyć „alternatywę” dla katolików chcących włączyć się w proces budowania nowej rzeczywistości. „Demaskujemy politykę Watykanu bez obrażania w najmniejszym stopniu uczuć religijnych, - mówił Berman - przeciwnie toczymy walkę o dusze katolików patriotów, którzy chcą takiej Polski jakiej my chcemy, lepszej, szczęśliwszej, i którzy są zdolni do wyemancypowania się od wpływów Watykanu”.

Przez cały okres Polski Ludowej nie zapomniano o tych wskazówkach, a podstawową metodę „rozgrywania” katolicyzmu wciąż doskonalono. Jak dalece zalecenia tow. Jakuba były żywe w tradycji partii komunistycznej, niech świadczy fragment wystąpienia Wojciecha Jaruzelskiego z listopada 1984 r podczas posiedzenia Rady Ministrów. Tuż po zamordowaniu księdza Jerzego, generał ludowego wojska poświęcił swoje przemówienie stosunkom PZPR- Kościół. Powiedział wówczas m.in.:

[...] Nie trzeba się bać wychodzenia z naszą platformą, z naszymi oczekiwaniami i z naszymi postulatami w stosunku do kleru.[...] Informować o sytuacji gospodarczej, o patologii, o przestępczości, pokazywać, ilu w tym jest wierzących, praktykujących aktywistów Kościoła, o programach demograficznych i potrzebach stąd wynikających. Co może Kościół tutaj pomóc, a nawet może publikować. Wojewoda czy ktoś inny zwrócił się do biskupa z prośbą, żeby to [pomóc] w takich i to w takich sprawach. Oni będą w bardzo nieprostej sytuacji. Bo [jak] odrzucić publicznie tego typu ofertę, tego typu chęć współdziałania. Ale my to jeśli robimy, to robimy po cichu, albo robimy to w charakterze ogólnych deklaracji z tej trybuny czy jakiejś sejmowej, to spływa jak woda. Ale jak pokażemy palcem pewną sprawę, to jest zupełnie inaczej.

Przy tej okazji, towarzysze, myślę, że trzeba w tych kontaktach i pokazywać rolę organów bezpieczeństwa. I powiedzieć, że tolerowanie przez Kościół, a tym bardziej jeszcze jakieś podniecanie przez niektórych duchownych atmosfery przeciwko przedstawicielom tych organów, jest bardzo niebezpieczną zabawą. Poza wszystkim innym ona może się zemścić i na interesach Kościoła, bo po prostu te organy przestaną strzec i wielkich dóbr zgromadzonych w obiektach sakralnych, i na plebaniach. [...] Sądzę, że trzeba premiować, popularyzować księży pozytywnych, duchownych pozytywnych. [...] Towarzysze, nam znacznie wygodniej jest prać potem jakiegoś takiego księdza Jancarza, czy kogoś innego, pokazując obok, a właśnie to jest wzór postawy obywatelskiej. Przecież to jest dla nas bardzo wygodna płaszczyzna, że my nie walczymy z Kościołem, nie walczymy z duchowieństwem. Na odwrót – szanujemy, pokazujemy tych, którzy są patriotami, ale tym ostrzej możemy wtedy bić w tamtych. Trzeba zadbać o to, żeby te bliskie środowiska katolików świeckich, PAX, ChSS, Caritas i nie tylko świeckich, bo Caritas to przecież duchowni. Żeby oni nie poszli w rozsypkę, żeby tam się nie zaczęły jakieś wahania. Musimy ich tutaj podtrzymywać. Jeszcze bardziej może dobitnie dokumentować, że są naszymi bliskimi sojusznikami, że mają wszystkie możliwości uczestniczenia w życiu publicznym”.

W części trzeciej niniejszego cyklu „SUKCESORZY” przypomniałem, że w początkowym okresie instalowania komunizmu podejmowane były próby oszukania Polaków, poprzez odwoływanie się do tradycji II Rzeczpospolitej, używania jej symboli i praw, podkreślania ciągłości obyczajów i kultury. Jednym z elementów tego oszustwa był udział komunistów w uroczystościach religijnych. Miał świadczyć o patriotyzmie i polskości oraz stanowić dowód, jakoby możliwe było pogodzenie wiary katolickiej ze światopoglądem materialistycznym. Analogię z tą „dialektyczną” taktyką komunistycznych agentów, można z łatwością dostrzec w późniejszych o 30 lat grach, jakie „komandosi” prowadzili w celu zbliżenia się do środowisk kościelnych.

W latach 40 –tych, szybko wszakże zaniechano takich zabiegów, gdy Polacy okazali się odporni na prymitywne środki propagandy. Nigdy natomiast nie zaniechano „rozgrywania” kwestii religijnych, manipulowania środowiskami katolickimi, wzniecania konfliktów oraz tworzenia w tym zakresie fałszywych antynomii. Podobnie jak w odniesieniu do społeczeństwa polskiego, tak wobec Kościoła, istotną cechą stosunku komunistów była przedmiotowości – czyli traktowanie zastanej rzeczywistości jako „pola operacyjnego”, na którym należy przeprowadzić planowany zabieg. Stosunek ten nigdy nie uwzględniał prawdziwych potrzeb, czy aspiracji podbitego narodu, nie zawierał troski o jego dobro. Pojęcia związane z wiarą, tradycją i kulturą narodową – były z gruntu obce i wrogie ideologii marksistowskiej, zatem wszystko, co z nimi kojarzono traktowano jako przedmiot walki ideologicznej.

Otwarcie wrogi stosunek komunistów wobec Kościoła, musiał z czasem ustąpić pragmatycznej koncepcji koegzystencji, choć błędem byłoby dopatrywanie się w niej elementów partnerstwa. Komuniści nigdy nie zaakceptowali tej „wielkiej siły hamującej”, starając się wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe zwalczać lub neutralizować wpływy Kościoła, a jego oddziaływanie na społeczeństwo traktować instrumentalnie.

Zacytuję ponownie fragment wystąpienia Jaruzelskiego z roku 1984, ponieważ użyte przez niego sformułowania niezwykle trafnie oddają istotę tego stosunku:

„Ja powiedziałbym: u nas część towarzyszy traktuje Kościół, religię jako nazwijmy to znów obrazowo, dziedziczną chorobę, która nas toczy od tysiąca lat, i uważał, że można jakimś wstrząsem tę chorobę wyleczyć. Z kolei Kościół uważa, że partia, socjalizm to jest nowotwór, który się pojawił w tym narodzie. Z tym że jedni z nich uważają, że jest to nowotwór złośliwy, który trzeba jak najszybciej usuwać i robić wszystko, żeby on z życia narodowego został usunięty. A drudzy traktują to jako nowotwór niezłośliwy, no który trzeba od czasu do czasu nakłuwać, no ale z którym trzeba żyć i go tolerować.

I ja myślę, towarzysze, [że] my się musimy przyzwyczaić do [tej] dziedzicznej choroby. To nie znaczy, że z nią się godzić, a to znaczy, że nie dopuszczać do tego, aby ona się rozpowszechniała, rozszerzała. A na odwrót, robić wszystko, żeby wszędzie tam, gdzie można, ona się cofała. Ale jest to sprawa przecież na pokolenia”.

Środowisko „komandosów” bardzo skrupulatnie przejęło od swoich antenatów metody postępowania wobec Kościoła i potrafiło w praktyce zastosować pragmatyczne zalecenia Jakuba Bermana. Cały zasób pojęć i poglądów, głoszonych w latach 50-tych i 60-tych przez Michnika i Kuronia był efektem ich autentycznej fascynacji komunizmem – w jednej z najgorszych, trockistowskich mutacji. Byłoby absurdem uważać, że ten fakt nie zaciążył na dalszej drodze życiowej „komandosów” lub nie miał znaczenia dla systemu wyznawanych przezeń zasad.

To przecież Jakub Berman twierdził, że wystarczy wychować w duchu ideologii marksistowskiej jedno pokolenie Polaków, aby dokonać zmiany poczucia narodowej tożsamości całego polskiego narodu. Z tej przyczyny, lata pięćdziesiąte cechowała w Polsce m. in. szczególnie intensywna indoktrynacja ideologiczno - polityczna skierowana głównie na młodzież. Z punktu widzenia interesów Kremla, było rzeczą pożądaną sprawić, by na czele „awangardy” tego pokolenia stanęli ludzie ideowo bliscy, których nawet „schizma trockistowska” nie pozbawi poczucia łączności ze światowym ruchem komunistycznym. Po wyczyszczeniu Polski z funkcjonariuszy KPP i odstawieniu ubeckich zbrodniarzy na zasłużone emerytury, przyszedł czas na „nowe rozdanie” i hodowlę „narybku” – tyleż pewnego, że mającego doskonałe, sprawdzone pochodzenie.

Ci ludzie musieli bardzo mocno zapamiętać nakaz Lwa Trockiego i w tych właśnie słowach marksistowskiego „guru” wolno upatrywać podstawową „normę moralną”, przyjętą przez „komandosów” jako zasada działania. Pisał Trocki:

„Zadaniem awangardy jest ponad wszystko nie dać się porwać wstecznej fali - trzeba płynąć pod prąd. Jeśli niekorzystna relacja sił uniemożliwia awangardzie utrzymanie zdobytych wcześniej pozycji politycznych, trzeba utrzymać się przynajmniej na pozycjach ideologicznych, ponieważ jest w nich wyrażone drogo okupione doświadczenie przeszłości. Głupcom taka polityka wydaje się "sekciarstwem". W rzeczywistości tylko ona przygotowuje nowy gigantyczny skok naprzód wraz z falą nadchodzącego historycznego przypływu”.

Jak już zwracałem uwagę wcześniej, wejście „w politykę” Michnika czy Kuronia przypadało na ten okres naszej najnowszej historii, gdy komuniści odstępowali od stosowania represji na skalę masową i sięgali po administracyjne i policyjne środki nadzoru nad społeczeństwem. Fizyczna likwidacja polskich elit intelektualnych oraz wymierne sukcesy w budowie „socjalistycznego państwa” pozwalały na przejście do kolejnego etapu, w którym kulę karabinu zastąpiono propagandą i działaniami operacyjnymi, a oddziały wojsk KBW, liczną rzeszą „użytecznych idiotów”. Stąd środki, jakim przyszło operować młodym wyznawcom wiary marksistowskiej, były oczywiście różne od tych, jakich używano w latach 40 -tych i 50-tych.

Popieraliśmy politykę represji, często okrutnych, widząc w niej drogą do „ nowego wspaniałego świata ", oskarżaliśmy Kościół o reakcyjność i wszystkie inne grzechy główne, nie bacząc na to, że w atmosferze totalitarnego zniewolenia Kościół bronił prawdy, godności i wolności człowieka [..]. Tradycyjnie przywykliśmy sądzić, że religijność i Kościół to synonimy wstecznictwa i tępego Ciemnogrodu. Z tej perspektywy wzrost indyferentyzmu religijnego traktowany był przez nas jako naturalny sojusznik umysłowego i moralnego postępu. Pogląd taki, którego sam byłem jego wyznawcą uważam za fałszywy” pisał Michnik w książce „Kościół, lewica, dialog”.

Kłamał. Wszystkie poglądy na temat Kościoła, wyznawane w tamtych czasach Michnik zachowuje nadal, a sama książka stanowi najpoważniejszy dowód hipokryzji i manipulacji.

Nie ma chyba potrzeby udowadniać, że obydwóm , czołowym „komandosom” obca była tradycja katolicka, a ich fascynacja trockizmem musiała jeszcze pogłębić niechęć wobec religii. Jedyny, dostępny dla ich ideologii podział, sytuował Kościół jako źródło polskiego nacjonalizmu i antysemityzmu – czyli po prawej, gorszej stronie dwuwymiarowego świata. Dość przeczytać książkę Kuronia - "Siedmiolatka czyli kto ukradł Polskę" (pisaną już w IIIRP) i zawarte w niej opisy postaw „polskich katolików” – gorszych częstokroć od esebeckich oprawców, by zrozumieć jaki był stosunek tego człowieka do Kościoła.

Podczas spotkania w Klubie Dyskusyjnym ZMS na Uniwersytecie Warszawskim, 22 maja 1963 roku Jacek Kuroń, przy aplauzie zebranych, perorował : „Rząd twierdzi, że sam jest lewicą, a ci, co są przeciw niemu, prawicą. Trzeba to pojęcie sprecyzować. Zarówno [Bolesław] Piasecki, jak nasz obecny rząd, jak i jego agentury stawiają naród ponad wszystko. Kościół równie tę sprawę stawia podobnie jak rząd. Piasecki zawsze reprezentował pogląd, że naród powinien być karny, posłuszny bezwzględnie rządowi. Rządowcy uważają, że oni tylko reprezentują socjalizm, kto przeciw nim, ten przeciw socjalizmowi [...] W Październiku episkopat poparł Gomułkę, wspólny im, zarówno rządowi, KC, jak i Kościołowi jest nacjonalizm. Polemika toczy się legalnie o to, która prawica będzie uciskać naród”.

Chociaż od czasu tej wypowiedzi upłynęło 46 lat, to zasadniczy podział, jaki zarysował wówczas Kuroń pozostał dla „komandosów” rzeczywistością aktualną do chwili obecnej. Według tej koncepcji, Kościół był strukturą - organizacją prawicową, generującą najgorsze wady polskiego społeczeństwa – czy jak nazwał to Berman - filozoficzne treści nadbudowy ideologicznej reakcji, i stanowił realną siłę polityczną, którą – wobec niemożności całkowitego podporządkowania – należało wykorzystać dla własnych celów i traktować instrumentalnie.

Jakże dobitnym dowodem ciągłości tej koncepcji, są słowa Adama Michnika sprzed 3 lat:

„Przez wiele lat wierzyliśmy w wielką protekcję Kościoła katolickiego dla wolności. Nigdy nie zapomnimy mądrego heroizmu Prymasa Tysiąclecia, księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który potrafił łączyć chrześcijańskie świadectwo ze zmysłem kompromisu ku wspólnemu dobru. [...] Wybór Karola Wojtyły na tron papieski utwierdził nas w przekonaniu, że Kościół katolicki, który zawsze był znakiem sprzeciwu, nigdy już nie będzie znakiem przymusu. Męczeńska śmierć księdza Jerzego Popiełuszki utwierdziła nas w poczuciu, że Kościół reprezentuje wszystko to, co w polskiej duchowości jest najlepsze.

To był błąd. Okazało się, po 1989 r., że Kościół katolicki reprezentuje zarówno to, co najlepsze w Polsce, jak i to, co najgorsze. Objawiły się duchy integryzmu, triumfalizmu, nietolerancji i ksenofobii. Znacząca część Kościoła przemówiła językiem pogardy i nienawiści do inaczej myślących. Z kościelnej ambony usłyszeliśmy wezwanie, by głosować na partie skrajne, głoszące destrukcję. Trwało to krótko, ale zasiało strach przed tym, do czego zdolne jest duchowieństwo.” – (Gazeta Wyborcza „Polska na zakręcie. Gazeta na zakręcie” – 28.09.2006).

Kolejne zdania z tego artykułu, stanowią potwierdzenie dla tezy, że instrumentalny stosunek do Kościoła jest widocznym objawem ideologicznej sukcesji, jaką środowisko Michnika odziedziczyło po komunistycznych przodkach. Oto, zganiwszy Kościół za „polskie defekty”, Michnik konkluduje:

Dzisiaj, dzięki Bogu, Kościół przemawia innym głosem. Dzisiaj Kościół mówi o pluralizmie, dialogu i tolerancji. Otwarcie deklaruje, że Unia Europejska nie jest dla Polski nieszczęściem, ale szansą. To bardzo dobrze. Proszę jednak się nie dziwić, że pamiętamy, iż nie zawsze tak właśnie brzmiał głos polskich biskupów”.

My również powinniśmy pamiętać, w jaki sposób komuniści próbowali zawłaszczyć polski Kościół, dokonując rozlicznych manipulacji, tworząc fałszywe podziały i antynomie.

W sierpniu 1949 r podczas wizyty w Moskwie Bolesław Bierut otrzymał od Stalina bardzo znamienną dyrektywę. Brzmiała ona: "Przy klerze: nie zrobicie nic, dopóki nie dokonacie rozłamu na dwie odrębne przeciwstawne sobie grupy. [...] Propaganda masowa to rzecz konieczna, ale samą propagandą nie zrobi się tego, co potrzeba [...], nie nastawiacie się na rozłam [...], bez rozłamu wśród kleru nic nie wyjdzie, prawa karne potrzebne, ale one nie rozstrzygają". (J. Poksiński, - „Przeciw Kościołowi”, Karta Nr 9, s. 139) Dyrektywa ta stała się odtąd zasadą działania władz PRL w stosunku do Kościoła.

Już dwa lata wcześniej, w roku 1947 pod przywództwem Bolesława Piaseckiego (współpracownika NKWD) -jednego z dawnych liderów skrajnej prawicy - i wokół tygodnika "Dziś i Jutro" skupiła się pewna część działaczy katolickich i narodowo-katolickich. Środowisko to posłużyło Jakubowi Bermanowi do stworzenia grupy „postępowych katolików”, którą następnie przy współudziale funkcjonariusza NKWD Iwana Sierowa przekształcono w organizację PAX. Z tej właśnie „tradycji” wywodzi się znana postać „postępowego katolika” - najbliższa oczekiwaniom „komandosów” – Tadeusz Mazowiecki. Podobnie jak tworzenie fałszywego ruchu dysydenckiego, tak również powoływanie „katolików specjalnej troski” leżało w gestiach i w interesie partii komunistycznej. Pod koniec roku 1949 stworzono organizację pod nazwą Związek Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD), a w niej sekcję dla księży, która przerodziła się w silny później ruch tzw. księży postępowych lub księży patriotów. Nie trzeba dodawać, że ruch księży "postępowych" współpracował ze Stowarzyszeniem PAX, a celem obu organizacji było rozbicie jedności Kościoła, polskich katolików i hierarchii kościelnej.

Nie miejsce tu, by przeprowadzać historyczny przegląd wszystkich inicjatyw, jakimi posługiwali się komuniści w walce z Kościołem. Ich zasadniczą cechę stanowiło instrumentalne, oparte na grze interesów traktowanie katolicyzmu w kategoriach użytecznej, bądź wrogiej ideologii. Tę pierwszą uosabiały takie postaci, jak wspomniany Tadeusz Mazowiecki, środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”, a współcześnie - abp. Życiński , Andrzej Wielowiejski, czy ex jezuita Obirek. Po drugiej - ciemnej stronie polskiego katolicyzmu umieszczano bp. Kaczmarka, kard. Wyszyńskiego i Wojtyłę, , a obecnie – ksiądza Isakowicza Zaleskiego, abp.Michalika, czasem prymasa Glempa.

Dzielenie Kościoła, według wzorca własnych interesów i ideologicznych rojeń, zawsze było domeną komunistycznej strategii i wynikało z konsekwentnej realizacji dyrektyw Stalina. „Polityka” komandosów w tym zakresie, stanowiła wierną kopię taktyki stosowanej przez partię komunistyczną. Gdy nauka Kościoła, lub głosy poszczególnych hierarchów odpowiadały poglądom „komandosów” były nagłaśniane i chwalone, gdy stanowiły przeszkodę w realizacji własnych interesów – zwalczano je i krytykowano.

Ksiądz. Stanisław Małkowski w audycji „Świadkowie Historii Prawdziwej: „Ksiądz Stanisław Małkowski i Antoni Zambrowski o działalności i życiu prawdziwym towarzysza Jacentego Kuronia, członka KSS KOR” wspominał: „Kuroń chciał mieć pierwsze miejsce w Kościele. Z chwilą gdy zaczął przemawiać w kościołach, chciał stanąć PONAD nauką Kościoła, wybierać z nauk ewangelicznych to, co uważał sam za słuszne, odrzucając to, co uważał za niesłuszne. Kiedy podczas spotkań z młodzieżą, na które został przeze mnie zaproszony na jego sugestię, powiedziałem coś, co jemu się wydało niesłuszne, od razu mnie gasił”.

Gdy Michnik i Kuroń zwrócili się w latach 70-tych do prymasa Wyszyńskiego z propozycją współpracy, spotkali się ze zdecydowaną odmową. Kardynał napisał później w swoich „Zapiskach” – „Kościół zawsze broni interesów narodu i nie da się wykorzystać do koniunkturalnych celów ugrupowań politycznych”. Peter Raina w książce „ Kardynał Wyszyński i Solidarność” twierdził, – „Wyszyński uważał, że KOR działa na zlecenie zewnętrzne, że jego cele są sprzeczne z polskim interesem narodowym i dlatego trzeba odciąć KOR od Solidarności”.

To niepowodzenie Michnik skomentował w swojej książce „Między Panem a Plebanem” - Nikt z nas nie potrafił wówczas zrozumieć, co się Prymasowi stało...", lecz od tej chwili Prymasa zaczęto nazywać „konserwatystą” „anachronicznym", „nacjonalistą" i „wstecznikiem". Później (w tej samej książce) Michnik dołoży jeszcze jeden zarzut — że Wyszyński nigdy nie potępił „polskiego antysemityzmu”.

W podobny, instrumentalny sposób, Michnik nie waha się traktować osoby Jana Pawła II: czy to posługując się nauczaniem papieskim w obronie Jaruzelskiego – „W przesłaniu Jana Pawła II był szacunek dla drugiego człowieka. Arcybiskup Kowalczyk, nuncjusz papieski, wspomina o szacunku, jaki okazywał Jan Paweł II generałowi Jaruzelskiemu. To warte przypomnienia dziś, kiedy widzimy ten nieprzytomny jazgot i tak mało odważnych ludzi, którzy by się upominali o prawdę w tej materii” ( „Świat po Papieżu” Gaz.Wyb 06.12.2008), czy też atakując IPN i lustrację, gdy cytuje słowa Papieża i konkluduje „Tyle Jan Paweł II. Nie był on z pewnością obrońcą pedofilów; krytyk lustracji także nie jest chwalcą i obrońcą agentury. Tu idzie po prostu o minimum przyzwoitości i zdrowego rozsądku. I jeszcze o to, by podczas badania zawiłych mroków pedofilii czy agentury policyjnej, nie posługiwać się siekierą do niszczenia godności ludzkiej i dobrego imienia bliźnich” ( „Papież Jan Paweł II i narkotyk lustracji” GazWyb 28.09.2006).

„Metamorfoza”, jaka pod koniec lat 70 –tych dotknęła środowisko „komandosów”, nagle poszukujących dróg do Kościoła miała swoje podłoże w słusznym skądinąd przekonaniu, że bez wsparcia tej siły zamierzenia „opozycji demokratycznej” okażą się niewykonalne. Nadto, Michnik i Kuroń zdawali sobie sprawę, że ujawniając swój wrogi stosunek do Kościoła nie mogą liczyć na poparcie społeczne, a ich rola opozycjonistów zostanie zmarginalizowana. Postanowiono zatem zaniechać antykościelnej retoryki i zbliżyć się do środowisk katolickich. W realizacji tego celu posłużono się „postępowymi katolikami” oraz tymi środowiskami, które nie miały obiekcji przed współpracą z „lewicą laicką”.

W imię własnych interesów uznano, że przyszła pora na przedstawienie się społeczeństwu jako lewica „dialogu i porozumienia”, znająca i rozumiejąca specyfikę polskiego katolicyzmu, traktująca Kościół jako partnera i sprzymierzeńca w trosce o przyszłość narodu. Już w roku 1975, Jacek Kuroń (pod pseudonimem „Maciej Gajka”) ogłosił w miesięczniku „Znak” swój pierwszy artykuł „Chrześcijanie bez Boga”. Wydana w Paryżu książka Michnika „Kościół, lewica, dialog” miała w swojej ekspiacyjnej formie pomóc „komandosom” zyskać to poparcie i służyła „nawiązaniu dialogu” z Kościołem. Niestety – tak również została odebrana przez wiele środowisk i tylko niektórzy potrafili odczytać prawdziwe przesłanie Michnika.

Zdzisław Najder, w polemice z tą książką, zamieszczoną w roku 1977 w „Kulturze”, pisał : „Michnik określa lewicę "w kategoriach podstawowych elementów jej ideologii, wymieniając Wolność, Równość, Niepodległość jako jej „tradycyjne wartości” i podkreślając, że jej cechami niezbędnymi muszą być antytotalitaryzm i obrona prawd i wolności przed dominacją państwa. Wyniknąć by z tego powinno jasne stwierdzenie, że „lewica”, która popierała porewolucyjny totalitaryzm sowiecki, podporządkowała się anty-wolnościowej linii Kominternu, nie protestowała przeciwko stalinowskiemu terrorowi - nigdy na prawdę lewicą nie była". Ale Michnik bynajmniej tak nie uważa - i "zdaje się zapominać, że w roku 1945 zasadnicza linia podziału nie biegła między lewicą, jakkolwiek definiowaną, a prawicą (której nigdzie w książce nie identyfikuje), ale między tymi, co godzili się na dominację sowiecką a tymi, którzy się jej przeciwstawiali".

W artykule „Antykomunizm i prawica”, Najder trafnie zauważa – „W roku 1977 Adam Michnik nie twierdził, że ówczesny reżim PRLowski jest lewicowy; przeciwnie, postulował dialog między "prawdziwą", opozycyjną i demokratyczną lewicą "rewizjonistyczną" a Kościołem. Jednakże teoria "jednej lewicy" przydała się bardzo po roku 1989, kiedy tenże autor i jego środowisko stali się orędownikami - teoretycznymi i praktycznymi - porozumienia z post-komunistami. Wspólnym zagrożeniem okazał się ten sam "nacjonalizm", którym Michnik straszył w swojej książce; w obliczu tak groźnego niebezpieczeństwa lewica musiała szukać wewnętrznego porozumienia”.

Trzeba przyznać, że ten manewr taktyczny „komandosów”, godny najbardziej złożonych gier operacyjnych prowadzonych przeciwko Kościołowi, został uwieńczony sukcesem. Wielu szlachetnych ludzi, świeckich, hierarchów i księży uwierzyło wówczas w dobrą wolę „komandosów” i ich szacunek dla wartości wyznawanych przez Kościół. Z pełną cynizmu premedytacją Michnik i Kuroń wykorzystali w latach 70-tych i 80-tych tę opiekę, oraz wsparcie materialne i organizacyjne jakie im wówczas udzielano. Zdobyty dzięki tej mistyfikacji społeczny kredyt zaufania i autorytet „działaczy opozycyjnych”, zaczęto aktywnie wykorzystywać już w połowie lat osiemdziesiątych, gdy partia komunistyczna postanowiła przeprowadzić proces „transformacji ustrojowej”, powierzając „komandosom” troskę o bezpieczeństwo swoich interesów.

Ale też - bez udziału Kościoła, a szczególnie tej części jego hierarchów, którzy z wielu (często bardzo koniunkturalnych) pobudek znaleźli wspólny język z władzą komunistyczną, nie byłaby możliwa legalizacja komunizmu w Polsce. „Komandosi” prowadząc gry, obliczone na skonfliktowanie i podzielenie środowisk kościelnych, stwarzając mit własnej opozycyjności i niepodległościowych dążeń przywłaszczyli sobie rolę przewodników, a korzystając ze wsparcia Kościoła umiejętnie przejęli inicjatywę rozmów z komunistami.

W tekście IIIRP CZY "TRZECIA FAZA - 9 - FAŁSZYWA OPOZYCJA II zwróciłem uwagę, że niezależnie czy zdefiniujemy działania „komandosów” jako obłudne i wyrachowane, czy będziemy w nich widzieć przejaw idealistycznych, „rewizjonistycznych” mrzonek – w niczym nie zmieni to faktu, że mieliśmy do czynienia z „opozycją” wewnątrz systemu komunistycznego – nigdy zaś – opozycją przeciwko systemowi. Oni sami też, nigdy nie twierdzili, że walczą z komunizmem. Ich bitwy i działania dotyczyły tylko tych obszarów komunizmu, które nie przystawały do wizji dysydenckich, które były sprzeczne z ich sposobem widzenia doktryny. Nieznajomość „dualizmu środka i celu” pozwalała im z równym skupieniem traktować Kościół, jak robotników czy naród, w równym stopniu podziwiać Wojtyłę jak Kiszczaka, na równi stawiać niepodległość jak „socjalizm z ludzką twarzą”. Wykorzystując imperatyw walki o wolność i nasze marzenia o „drodze ku Niepodległej”, łatwo przyszło im przyoblec się w szaty obrońców sprawiedliwości i usankcjonować nasze złudzenia pod szyldem awangardowej „demokratycznej opozycji”.

CDN...

Źródła:

http://www.gomulka.terramail.pl/towberman.htm

Grzegorz Majchrzak, Jan Żaryn – Dwa nowotwory. Biuletyn IPN 10/2004 str.82-91

http://wyborcza.pl/1,75546,2062557.html?as=2&ias=5&startsz=x

http://www.radiopomost.com/index.php?option=com_content&task=view&id=8243&Itemid=42

http://www.kuron.pl/osobie_cz4b.html

Peter Raina –„Kardynał Wyszyński i Solidarność”, Wyd. von borowiecky, Warszawa 2005.

http://wyborcza.pl/1,76842,6030692,Swiat_po_papiezu.html

http://wyborcza.pl/1,75546,2867495.html

wtorek, 19 maja 2009

ŚWIĘTO POLSKIEJ GŁUPOTY

Ten wywiad przeszedł bez echa. Nie skomentowali go politycy, nie wzbudził zainteresowania dziennikarzy. Towarzyszące mu milczenie jest znakiem czasów, w jakich przyszło nam świętować 20 lecie „obalenie komunizmu” i powinno skłonić do refleksji tych wszystkich, którzy datę 4 czerwca 1989 uznają za szczęśliwe poczęcie III RP i są święcie przekonani, że żyją w państwie w pełni wolnym i sprawiedliwym.

Tych słów nie wolno pominąć, bo sformułował je założyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, jeden z głównych twórców NSZZ „Solidarność”. Przed 20 laty, grupa samozwańczych „przedstawicieli narodu” uznała, że dla ludzi takich, jak Andrzej Gwiazda – przeciwników paktowania z komunistami – nie ma miejsca w najnowszej historii. Dziś robią to samo, próbując zamilczeć ten głos.

Uważam, że polskim życiu publicznym niewiele jest osób, które posiadają zdolność tak trafnej, dosadnej i zwięzłej oceny rzeczywistości, jak Andrzej Gwiazda. Dlatego zamieszczam treść wywiadu na swoim blogu, by choć w ten sposób został usłyszany i zapamiętany.

(podkreślenia w tekście –moje)

..............................................................

PIOTR GURSZTYN: Martwi się pan tym, że uroczystości 4 czerwca odbędą się w atmosferze ostrego sporu politycznego?

ANDRZEJ GWIAZDA: Nie wiem, czy ta kłótnia ma sens. Wszyscy się podniecają sporem o miejsce uroczystości, a lepiej zadać sobie pytanie, co faktycznie chcemy świętować? Problem w tym, że w tych wyborach podział mandatów był z góry ustalony, jedną trzecią kandydatów wyznaczył Lech Wałęsa, a dwie trzecie Czesław Kiszczak. Społeczeństwo nie miało nic do powiedzenia, tylko miało posłusznie wrzucić kartki. To nie były nawet częściowo demokratyczne wybory.

Nie ma więc pana zdaniem sensu świętować tej daty?

Świętujemy swoją głupotę. Cały proces wyborczy był inscenizowany, a my się upieramy, by tego nie zauważyć.

Mimo tego, co pan mówi, wszyscy chcą świętować tę datę. Popierany przez pana prezydent Kaczyński tak samo jak Donald Tusk. „Solidarność” i PiS, tak samo jak PO. Kto tutaj ma największy mandat, by to świętować?

Kiszczak. Gdyby to było święto ku jego czci, to byłoby to uczciwe postawienie sprawy. Obchodząc 4 czerwca, świętujemy ciągłość prawną z PRL.

Czyli Lech Kaczyński niepotrzebnie chce w tym uczestniczyć?

Uważam, że niepotrzebnie.

A Donald Tusk?

Nie chciałbym być nieuprzejmy wobec krakowian, ale wolałbym, by się wyniósł do Krakowa. W ogóle, czy tylko na 4 czerwca? Ostatnio żartowano, że jeszcze lepiej, jakby wyjechał do Pułtuska. Ale powtórzę na poważnie: 4 czerwca to święto polskiej głupoty.

Pan to nazywa "świętem polskiej głupoty", ale każdy chce być w nim najważniejszy. Solidarność też.

Niech pan sobie przypomni, co mówił Wałęsa w czasie debaty z Miodowiczem. „Nowa „S” będzie zupełnie inna niż ta w 1981r”. No i była zupełnie inna.

Stoczniowcy nie mają racji, domagając się dla siebie miejsce w czasie obchodów?

Ich sprawa. Kiedyś stocznia zatrudniała 17 tys. pracowników i wodowała ponad 40 statków rocznie. Teraz jeden co trzy lata. Więc mówienie dziś o uratowaniu stoczni oznacza jej symboliczne istnienie. Gdy decydowano o likwidacji przemysłu, ci sami stoczniowcy darli się: "nie przeszkadzać Wałęsie". I akceptowali plan Balcerowicza. Stoczniowcy w tej chwili mają rację, tylko spóźnili się z nią o 20 lat.

Kaczyński jest oskarżany o niszczenie III RP. Teraz bardzo chce świętować.

Kaczyński był przy Okrągłym Stole i trudno to ukryć. W związku z tym musi jakoś bronić swojego udziału, jeśli nawet potem się okazało, że chodziło mu o coś innego.

Tusk za to nie uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu.

O Tusku jedyny komentarz, jaki mogę powiedzieć, to jego wypowiedź w ankiecie z 1987 r.: "Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski. Polskość to nienormalność. Nie mam zamiaru dźwigać tego brzemienia, którego historia i geografia włożyły na moje barki". Wtedy był szczery.

Uważa pan, że to dowód na brak jego patriotyzmu? I że słowa sprzed 22 lat nadal obowiązują?

Uważam, że cały czas myśli tak samo, ale dla realizacji swych celów musi mówić, że kocha Polskę.

A nie kocha?

Według mnie nie. Np. cała jego polityka zagraniczna jest prowadzona na klęczkach.

Czy to odbiera Tuskowi prawo do bycia jednym ze spadkobierców "Solidarności"? Był działaczem opozycyjnym, także w 1987 r., gdy pisał zacytowane słowa.

On jest zaprzeczeniem „Solidarności”. Cała ideologia neoliberalna, którą Tusk wyznaje, jest zaprzeczeniem lub odwróceniem idei, z których wyrosła „Solidarność”.

Nie wiem zresztą, co Tusk robił w „Solidarności”, bo ja go z 1980 r. nie pamiętam.

Był jej członkiem.

Linia Tuska jest dokładnie sprzeczna z wartościami i istotą "Solidarności". Tusk wywodzi się z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Pod koniec lat 80. spotkałem ludzi z jego grupy, kiedy jechali do Warszawy. Opowiadali mi, że skoro komuniści są bliscy upadku, to oni właśnie jadą z ofertą. By komuniści zachowali połowę majątku narodowego, a opozycja przejęła drugą. Nie wiem, czy Tusk tam był, bo ich wtedy nie rozróżniałem, ale to byli ludzie z jego środowiska.

Co pan będzie czuł, gdy zobaczy Tuska składającego kwiaty pod pomnikiem Poległych Stoczniowców?


Nie będzie mnie tam, a w telewizji nie będę miał czasu tego zobaczyć. Chyba że będą powtórki, bo Tusk przecież przez cały czas jest na wszystkich antenach. Więc nie będzie to dla mnie szokiem. Złożyć kwiaty ma oczywiście prawo. Każdy może. Nikt nie ma prawa mu tego odmówić.

Podsumowując, czyli najlepiej byłoby nie czcić w ogóle rocznicy 4 czerwca?

Nie stawiam w ogóle takich postulatów. Sam nie będę uczestniczył. Ale mówienie o tym, że to powinno być święto ponad podziałami, jest hipokryzją. I Okrągły Stół, i odtworzenie nowej "Solidarności", i wybory wszystko było poprzedzone układami z ludźmi takimi jak Kiszczak. Podział społeczeństwa został już wtedy dokonany. Część ludzi i część poglądów już wtedy zostały wykluczone i zepchnięte na margines. Obecne podziały to nic nowego. Polska Platformy i Polska PiS to mniej więcej ciąg dalszy tamtych sporów.

Andrzej Gwiazda, związkowiec, współtworzył NSZZ "Solidarność" Rozmawiał: Piotr Gursztyn, Dziennik 2009.05.12