Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

niedziela, 28 czerwca 2009

NIETYKALNY - (2)

Kto ma informację, ten posiada władzę. Ta relacja znana jest od zarania dziejów. Bez wiedzy o obywatelach, ich nastrojach i poglądach, bez informacji ze świata nie można skutecznie sprawować władzy politycznej. Jednym z przywilejów władzy jest zatem prawo do posiadania informacji o obywatelu. W państwach demokratycznych, również obywatel powinien mieć jak najszerszy dostęp do informacji, by dysponować narzędziami do skutecznego kontrolowania władzy – czyli wykonywania swoich praw suwerena. Informacja potrzebna jest rządzonym, także po to, by mogli uczestniczyć w działaniach instytucji społecznych i politycznych. Może to być niewygodne dla kolejnych ekip rządzących, ale wpisuje się w mechanizm demokratyczny.

Ta zasada, zdaje się nie dotyczyć III RP. Mam na myśli kwestie dostępu obywatela do informacji publicznej, gdzie mimo wielu korzystnych regulacji prawnych, ten dostęp bywa utrudniany lub zgoła niemożliwy. Kto kiedykolwiek chciał skorzystać z tych uprawnień, domagając się informacji o działaniach wójta, burmistrza, prezydenta bądź ministra – wie, jak dalece praktyka odbiega tu od teorii.

Rzeczą szczególnie rażącą są dysproporcje występujące między dostępem władzy do informacji o obywatelu, a realnymi prawami obywatela do uzyskania informacji o władzy. Przykład „afery marszałkowej”, w której przedstawicielom rządu zadano liczne pytania - pozostawione bez odpowiedzi - wydaje się reprezentatywny. Ostatnie dwa lata obfitowały w tego rodzaju przypadki, gdy ograniczano lub uniemożliwiano opinii publicznej dostęp do poczynań władzy.

Taka praktyka prowadzi do sytuacji, gdy państwo – korzystając z rozlicznych regulacji może wciąż poszerzać zakres swojej władzy nad obywatelem, gromadząc coraz to nowe informacje, obywatelowi zaś – ogranicza się prawo do wykonywania konstytucyjnych uprawnień.

W każdym systemie demokratycznym, jedną z podstawowych instytucji, dzięki której władza zdobywa informacje są służby specjalne. Zajmując się gromadzeniem i przetwarzaniem informacji ważnych dla państwa z punktu widzenia jego bezpieczeństwa, wykonują tę robotę również w interesie obywateli. Tak być powinno.

Co jednak, gdy ten mechanizm zostanie przekształcony w taki sposób, by zdobywanie informacji służyło wyłącznie utrzymaniu władzy lub było podporządkowane interesom wąskiej grupy? Na tej zasadzie funkcjonowała policja polityczna PRL, gromadząc wiedzę dla władzy, lecz przeciwko obywatelowi.

W instrukcji pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa, z roku 1970 możemy przeczytać, że Rozpoznanie służy zapobieganiu wrogiej działalności i polega na zdobywaniu informacji o zamiarach, planach, metodach i formach wrogiej działalności. [...] O wynikach rozpoznania Służba Bezpieczeństwa informuje odpowiednie instancje partyjne oraz zainteresowane organy władzy i administracji państwowej i gospodarczej”.

Podobnie, ostatnia z instrukcji operacyjnych SB z grudnia 1989 roku precyzowała, iż Działalność operacyjna Służby Bezpieczeństwa polega na tajnym rozpoznawaniu, wykrywaniu i przeciwdziałaniu zagrożeniom bezpieczeństwa państwa”.

W systemie relacji obowiązującym w PRL, władza zdobywała wiedzę o obywatelach, by ich nadzorować i kontrolować, zaś ewentualna wiedza obywatela na temat władzy, była uznawana za zagrożenie, czyli działanie sprzeczne z interesem państwa. Informacja zatem, była bronią skierowaną przeciwko społeczeństwu i wykorzystywaną wyłącznie w interesie kręgów władzy. Tym samym - nie służyła ochronie państwa i bezpieczeństwa obywatela.

Ten model wydaje się nadal funkcjonować w działaniach służb specjalnych. Jego niezmienność zawdzięczamy po równo: kontynuacji personalnej w służbach oraz realnym oczekiwaniom i potrzebom władzy.

W państwach totalitarnych ta skłonność do gromadzenia informacji o obywatelach, była widoczna nawet w nazewnictwie. W czasach komunizmu, był to zbrodniczy Główny Zarząd Informacji. Charakterystyczne, że w III RP uczniowie Kiszczaka wymyślili dla kontynuatorów tej służby nazwę – Wojskowe Służby Informacyjne.

Podobne konotacje dotyczące nazewnictwa można zaobserwować, pomiędzy Służbą Bezpieczeństwa, a powstałą w okresie rządów Millera - Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Wiemy, że wszystkie służby muszą gromadzić i przetwarzać informacje. To ich naturalny „materiał pędny” Jednak służby specjalne III RP tworzyli funkcjonariusze komunistycznej policji politycznej, którzy do nowej rzeczywistości przenieśli w niezmienionej formie wszystkie wyuczone i zakodowane zachowania – w tym również, dotyczące stosunku do społeczeństwa i relacji obywatel – państwo. Zmiana szyldu z nazwą służby, czy nawet zmiana nazwy państwa nie sprawiła, że ludzie przez dziesięciolecia nadzorujący własny naród i traktujący go jako wroga, zmienili nagle przekonania i przyzwyczajenia. Dlatego nawet młodzi ludzie, przychodzący do służb po roku 1989, formowani w szkole wywiadu przez esbeckich mistrzów, a następnie dowodzeni przez zasłużonych ubeków – nie mogli nabywać innych zdolności, niż te, które otrzymali od funkcjonariuszy komunistycznych. Skłonność do gromadzenia informacji, jako atrybutu władzy musiała być wysoko oceniana w systemie szkolenia i funkcjonowania służb IIIRP.

Największa z tych służb, której obecny szef jest bohaterem moich tekstów podkreśla przecież, że „Naszym podstawowym zadaniem jest wiedzieć - możliwie wcześnie i możliwie dużo - aby skutecznie neutralizować zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa”.

Niewykluczone, że ta właśnie predyspozycja miała znaczenie w szybkiej karierze Krzysztofa Bondaryka. Coś przecież musiało zdecydować, że nauczycielowi historii z Sokółki powierzono w roku 1990 dowodzenie białostocką delegaturą UOP – jedną z najtrudniejszych w kraju, choćby ze względu na lokalizację. Jeśli nawet, w rzeczywistości Bondaryk był wówczas figurantem, a faktyczną władzę w białostockim UOP sprawował esbek Jan Borawski - to tak wysoki pułap startu, gwarantował naszemu bohaterowi szybką karierę.

Jej promotorem był bez wątpienia Wojciech Brochwicz, z którym Bondaryk poznał się w latach 80. w Białymstoku. Brochwicz pracował tam jako sekretarz ds. kształcenia ideologicznego i propagandy zarządu wojewódzkiego ZSMP. Wiadomo, że działalność Brochwicza była dokumentowana przez SB, jednak znajdujące się w Białymstoku materiały na jego temat zostały zniszczone na przełomie lat 1989 i 1990.
To właśnie Brochwicz w 1990 r. zarekomendował Bondaryka Andrzejowi Milczanowskiemu, ówczesnemu szefowi UOP na stanowisko w białostockiej delegaturze.

Pierwsze doświadczenie w służbach specjalnych, nie zakończyło się pomyślnie dla naszego bohatera. W roku 1996 został nagle, w atmosferze skandalu odwołany ze stanowiska. Miał ujawnić prasie rozkaz szefa UOP Andrzeja Kapkowskiego o monitorowaniu sytuacji społeczno-politycznej w wielkich zakładach pracy. Niczego mu nie udowodniono, on sam zaprzeczał, by cokolwiek ujawnił. Jednak ówczesna prasa rozpisywała się o tym, jakoby szef MSWiA Zbigniew Siemiątkowski, chcąc skończyć z przeciekami, wystosował do wszystkich szefów delegatur pisma, ale każde z nich było skrycie i odmiennie oznakowane. Prowokacja okazała się skuteczna. Pismo wysłane do Bondaryka, do Białegostoku, odnalazło się na konferencji prasowej Unii Pracy w Poznaniu, a Siemiątkowski nie zwlekał z decyzją i wyrzucił Bondaryka z UOP.

Inna wersja mówi o tym, że Krzysztof Bondaryk, wbrew SLD-owskiemu kierownictwu ministerstwa, prowadził w celach kontrwywiadowczych rejestr osób, które miały kontakty w krajach dawnego ZSRR. Tłumaczył, że udało się mu odtworzyć nazwiska osób, które współpracowały z KGB na terenie Białostocczyzny. Według nieoficjalnych informacji ,sporządzona przez Bondaryka lista nigdy nie trafiła do kontrwywiadu UOP.

Ujawnione wówczas zamiłowanie Bondaryka do gromadzenia informacji i budowania własnych baz danych, wkrótce ponownie stało się przyczyną jego kłopotów.

Po wyborach w 1997 roku Wojciech Brochwicz kolejny raz pomógł Bondarykowi, rekomendując go Januszowi Tomaszewskiemu, ministrowi spraw wewnętrznych i administracji w rządzie AWS. Jak pisał Jarosław Kurski: „Pełny dostęp do Tomaszewskiego ma tylko wąska grupa ludzi z gabinetu politycznego i minister Bondaryk. Kto ministra ukierunkowuje i szepcze mu do ucha? Na pewno ogromny wpływ ma na niego Bondaryk. [...]Mówi się o nim, że to typ psychologiczny Robespierre'a: "Ja jestem miarą moralności politycznej". Ofiara klasycznego dylematu rewolucjonistów. Cele świetlane, narzędzia - wątpliwe. Z czasem narzędzia stają się celem”.

Bondaryk odczuwał w tamtych czasach szczególny pociąg do papierów SB. Gdy tworzył się rząd Buzka, początkowo zaproponowano mu szefostwo UOP. Postawił warunek - chciał, by właśnie jemu podlegały archiwa. Musiało to wzbudzić pewne zdziwienie, ponieważ archiwa nie są najciekawszym miejscem w specsłużbach. A jednak Bondaryk, będący wcześniej ekspertem sejmowej komisji tworzącej ustawę lustracyjną – wiedział co robi. Zarządzając archiwami UOP miałby wpływ na przebieg postępowania lustracyjnego. To przez jego ręce musiałyby przechodzić akta lustracyjne, o które występował rzecznik interesu publicznego.

Stanowisko powierzone Bondarykowi przez Tomaszewskiego okazało się na miarę oczekiwań naszego bohatera. Najpierw został dyrektorem Departamentu Nadzoru i Kontroli, a później wiceministrem, odpowiedzialnym m. in. za wprowadzenie Ustawy o Ochronie Informacji Niejawnych i Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej

Na tym stanowisku, Bondaryk mógł już bez ograniczeń rozwijać swoje zainteresowania.

W tym właśnie okresie powstał projekt budowy super bazy danych. Zgodnie z zamysłem Bondaryka - Wojskowe Służby Informacyjne, Urząd Ochrony Państwa, a także policja, straż graniczna, Główny Inspektorat Celny, Inspekcja Skarbowa miałyby przekazywać do utworzonego w tym celu Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej wszelkie informacje operacyjne. Centrum, powołane 1 grudnia 1998 roku przez Janusza Tomaszewskiego, miało koordynować pracę wszystkich służb zwalczających przestępczość zorganizowaną. ale również miało być ośrodkiem podejmowania decyzji operacyjnych, z centralną bazą danych, którą mieli zarządzać superoperatorzy podlegli bezpośrednio Bondarykowi. To KCIK miał decydować, kto się kim zajmuje i kto kogo rozpracowuje. Zarządzający tą bazą Bondaryk miałby wówczas nieograniczony dostęp do informacji i ogromny wpływ na działania wszystkich służb specjalnych. Sejm jednak odrzucił ten projekt.

Nie przeszkodziło to Bondarykowi w gromadzeniu informacji i kontynuowaniu tworzenia Centrum. W ministerstwie nikt z tego nie robił tajemnicy, że wiceminister stworzył zalążek bazy danych KCIK. Miał osobny rejestr założonych przez policję i straż graniczną podsłuchów oraz dane dotyczące działań operacyjnych służb. Zainteresował się również „spuścizną”, pozostałą po Milicji Obywatelskiej i SB.

Chodziło o tzw. „różowe teczki” – czyli zbiór ok. 11 tysięcy akt osobowych osób o skłonnościach homoseksualnych, zgromadzonych w katalogu "Hiacynt" w archiwach Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. O zniszczenie tych akt zwracały się do kolejnych Ministrów Spraw Wewnętrznych różne osoby i organizacje broniące praw człowieka, otrzymując zawsze informacje jakoby kartoteki zostały już zniszczone.

Akta „Hiacynt” zawierały głównie materiały kompromitujące ludzi ze środowisk opozycji demokratycznej. W tym celu były w latach 1985-87 gromadzone przez policję polityczną PRL.

W połowie 1999 roku media ujawniły, że Janusz Tomaszewski i podlegli mu urzędnicy próbują gromadzić informacje o charakterze obyczajowym, m.in. o osobach sprawujących funkcje publiczne. Trzeba pamiętać, że Bondaryk, prócz tworzenia KCIK szefował Zespołowi ds. Współpracy z Biurem Rzecznika Interesu Publicznego, przekazując sędziemu Nizieńskiemu materiały świadczące o współpracy lustrowanego z SB. Według mediów, a także niektórych posłów, istniała obawa, że gromadzi w ten sposób zdeponowane w Centralnym Archiwum MSW materiały "obyczajowe", w tym dotyczące orientacji seksualnej - niepotrzebne ani w pracy Policji, ani w procedurze lustracyjnej, ale być może kompromitujące i przydatne w rozgrywkach politycznych.

W obronie Bondaryka wystąpił wtedy Jan Maria Rokita, ówczesny szef Sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, twierdząc:

To, że MSWiA gromadzi informacje z milicyjnych archiwaliów, jakieś kartoteki z operacji "Hiacynt", to piramidalne brednie. (...) Całą sprawę wyolbrzymiono, podobnie jak dobrą ideę powołania Krajowego Centrum Informacji Kryminalnych. Pod wpływem tych plotek część ludzi uległa psychozie. Sugestia jest tak silna, że kiedy wygłosiłem taką opinię wobec jednego z poważnych polityków, odparł, że być może na mnie także Bondaryk i Tomaszewski mają jakiegoś haka”.

Wystąpienie Rokity było uzasadnione. To ten właśnie polityk wprowadził na ścieżki kariery w służbach specjalnych Wojciecha Brochwicza – Raduchowskiego, protektora Bondaryka. Dzięki rekomendacji Rokity, Brochwicz zasiadał m.in. jako sekretarz w centralnej komisji weryfikującej funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, a następnie był zastępcą Konstantego Miodowicza, szefa kontrwywiadu UOP. Na przełomie lat 1991-92 znalazł się w grupie oficerów UOP, którzy pojechali do Moskwy w poszukiwaniu materiałów dotyczących pożyczki udzielonej PZPR przez KPZR. W 1992 r. Brochwicz przeszedł do straży granicznej, a następnie pracował w Narodowym Banku Polskim. W 1997 r. za kadencji premiera Jerzego Buzka wrócił do MSWiA jako zastępca szefa resortu. Podlegały mu m.in. Straż Graniczna, straż pożarna, GROM, BOR, sprawy uchodźców i centrum antykryzysowe. Odpowiadał też za przygotowanie ustawodawstwa antyterrorystycznego.

Sam Bondaryk, w odpowiedzi na prasowe zarzuty napisał wówczas do „Gazety Wyborczej” obszerne dementi, zatytułowane „Gromadzimy, nie śledzimy”. Twierdził m.in.: „Oświadczam stanowczo, iż resort spraw wewnętrznych i administracji nie dysponuje takim zbiorem danych. "Hiacynt" po prostu nie istnieje. Chyba że w wyobraźni autora artykułu”.

Dziś wiemy, że publicznie kłamał.

W roku 2004 okazało się, że akta „Hiacynt” istnieją i zostały przekazane do Instytutu Pamięci Narodowej. Pytany o nie prezes Leon Kieres stwierdził, że akta znajdują się pod jego pieczą, ale "są rozproszone w archiwach IPN. Znajdują się w dokumentach dotyczących różnych innych spraw z okresu PRL". Inny pracownik IPN powiedział: "Różowe teczki nie zostały nam przekazane w formie wydzielonej kartoteki. Są w masie 80 kilometrów dokumentów IPN i nie można ich wyodrębnić." Obecnie wiadomo, że w IPN znalazła się tylko część zbioru „Hiacynt”. Materiały z tej kartoteki znajdują się również w Archiwum Komendy Głównej Policji.

Dlaczego Bondaryk interesował się tym zasobem? Prawdopodobnie odpowiedzi należy szukać w sprawie tzw. „grupy Lesiaka”. W roku 1992 w Biurze Studiów i Analiz UOP powstała instrukcja 0015. Wydał ją ówczesny dyrektor Biura Analiz i Informacji Piotr Niemczyk - późniejszy doradca Komisji ds. Służb Specjalnych z rekomendacji Platformy Obywatelskiej, a od 2008 roku członek rady konsultacyjnej przy ABW. W oparciu o tę instrukcję powstał tzw. zespół pułkownika Jana Lesiaka, który w 1993 roku opracował plany działań operacyjnych UOP. Ich elementem miała być inwigilacja przywódców antywałęsowskiej prawicy. Zamierzano ich kompromitować m.in. przy pomocy tajnych agentów UOP, ulokowanych w środowiskach prawicowych. Do zespołu Lesiaka wchodzić mieli zarówno byli oficerowie SB, jak i ludzie z naboru do UOP po 1990. Szefem UOP był wówczas generał Gromosław Czempiński – oficer prowadzący Andrzeja Olechowskiego (TW Must), jeden z faktycznych założycieli i ludzi ścisłego zaplecza Platformy. Grupa Lesiaka prowadziła swoje działania w latach 1991-1997, między innymi wobec Jarosława i Lecha Kaczyńskich, Jana Olszewskiego i Antoniego Macierewicza. Materiały sprawy inwigilacji znaleziono w szafie Lesiaka, co ujawnił w 1997 r., na krótko przed wyborami parlamentarnymi Zbigniew Siemiątkowski. W procesie Lesiaka, do którego doszło w roku 2006 prokuratura zarzuciła mu przekroczenie uprawnień w latach 1991-1997, m.in. przez stosowanie "technik operacyjnych" i "źródeł osobowych" wobec legalnych ugrupowań.

Gdy w roku 1997 Wojciech Brochwicz – Raduchowski został wiceministrem MSWiA w rządzie Jerzego Buzka, mianował swoim doradcą Andrzeja Dunajko - oficera UOP działającego wcześniej w zespole płk. Lesiaka.

Niewykluczone, że zainteresowania Krzysztofa Bondaryka materiałami z archiwum „Hiacynt” miało związek z zamiarem kontynuacji działalności „grupy Lesiaka” i wykorzystania ich w walce politycznej. W roku 1999 Jarosław Kaczyński poinformował opinię publiczną, że również służby specjalne III RP próbowały wykorzystywać plotki i sugestie na temat domniemanego homoseksualizmu polityków. Mógłby na to wskazywać fakt, że w ujawnionych w październiku 2006 roku materiałach z „szafy Lesiaka”, znalazły się zalecenia dotyczące spraw obyczajowych. Dotyczyły one Jarosława Kaczyńskiego. W notatce z maja 1993 roku zalecano sprawdzić m.in.:

- „Życie intymne, czy jest homoseksualistą, jeżeli tak, to z kim jest w parze, czy jest to związek trwały.

- Dane kobiety, przez którą J.K. zrezygnował z małżeństwa, co teraz ona robi, czy jest zamężna, czy utrzymuje z nią sporadyczne kontakty, czy jest prawdą, że łączyło ich uczucie, czy tylko uzasadnienie dla inności seksualnej. [...]”

Warto również pamiętać, że gdy inspirowana przez Belweder grupa Lesiaka rozpowszechniała plotki na temat rzekomego homoseksualizmu Kaczyńskiego, Wałęsa zapraszał do Belwederu "Lecha z żoną i Jarka z mężem".

Bondaryk nie cieszył się długo majstrowaniem przy KCIK i dostępem do archiwum „Hiacynt”. We wrześniu 1999 roku został z powodu tych skłonności zdymisjonowany z rządu Jerzego Buzka - ponownie w atmosferze medialnego skandalu.

Od tamtych wydarzeń upłynęło 10 lat. Co, poza osobą głównego bohatera łączy je z czasem obecnym? Przesłanki do odpowiedzi na to pytanie, znajdziemy w ciekawej interpelacji, jaką na początku kadencji obecnego rządu, poseł Ludwik Dorn zadał premierowi Tuskowi :

[...] mam pytanie o osobę bardzo mocno, choć nie fizycznie, obecną w pańskim rządzie, to znaczy o pana pułkownika Brochwicza. Bo jeżeli przyglądać się składowi pańskiego rządu - pan minister Ćwiąkalski to pełnomocnik prawny w procesie, który pan Brochwicz wytoczył mi jako marszałkowi Sejmu za nazwanie go uosobieniem patologii służb specjalnych. Podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji jest pan Witold Drożdż, doradca pułkownika Brochwicza, kiedy ten był wiceministrem, a pełniącym obowiązki szefa ABW jest pan Bondaryk, bliski kolega i współpracownik pana pułkownika Brochwicza. A pan pułkownik Brochwicz protegował, kiedy był wiceministrem w MSWiA, ludzi z zespołu pułkownika Lesiaka - nie wiem, czy pan Dunajko znowu się przy nim znajdzie. Pan pułkownik Brochwicz był łącznikiem między panią Jarucką a panem posłem Miodowiczem w okresie działania Komisji Śledczej do spraw Orlenu. I moje pytanie do pana: Czy jak na pański gust nie za dużo pułkownika Brochwicza w pańskim gabinecie”?

CDN...

Źródła:

http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20071123/POLITYKA/71122021

http://www.niezalezna.pl/article/show/id/16025

http://web.archive.org/web/20030802123906/muzeum.gazeta.pl/Iso/Raporty/Mswia/000rap.html

http://web.archive.org/web/20030802170717/muzeum.gazeta.pl/Iso/Raporty/Mswia/007rap.html

http://www.ipn.gov.pl/wai/pl/18/2559/PRZEGLAD_MEDIOW__12_sierpnia_2004_r.html

http://orka2.sejm.gov.pl/Debata6.nsf/main/4C6DF5CE

1 komentarz:

  1. Panie Aleksandrze,

    czy tego artykułu z Bloxa (Nietykalni cz.2) nie ma jeszcze na Salonie 24, czy ja po prostu nie umiem znaleźć?
    Cz. 2, po pierwszej, która jak widać była tylko uwerturą, po prostu zwala z nóg.
    Pozdrawiam i dziękuję,

    Urszula

    OdpowiedzUsuń