Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na zdradę o świcie i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy - kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo.

sobota, 23 maja 2009

JA – PSEUDONIM

W naszej najnowszej historii, pseudonim był zawsze czymś więcej, niż sposobem na ukrycie nazwiska. Od czasów II WŚ stanowił naturalne narzędzie, chroniące bezpieczeństwo tych, którzy podejmowali walkę z niemiecką i sowiecką okupacją. We wszystkich tajnych strukturach Polskiego Państwa Podziemnego używano pseudonimów, a wiele z nich jest dziś bardziej znanych, niż prawdziwe nazwiska bohaterów. Tę tradycję, kontynuowali żołnierze powojennej konspiracji niepodległościowej, zmuszeni sowieckim terrorem do skrywania tożsamości i ochrony swoich rodzin. Była obecna w czasach PRL-u, a szczególnie w tych strukturach opozycji, gdzie praktykowano zasady konspiracji.

W Solidarności Walczącej obowiązywał system „piątkowy” zaczerpnięty z doświadczeń Armii Krajowej i używanie pseudonimów – na tyle skuteczne, że dopiero po roku 1990 mogłem poznać prawdziwe nazwiska ludzi z innych sekcji. Obowiązywała święta zasada, że nic nie powie tylko ten, kto nic nie wie. Jeśli z dzisiejszej perspektywy te zabezpieczenia, wydawać się mogą przesadne, w tamtych czasach – Polski Ludowej - wszystko zależało od przestrzegania ustalonych reguł. Tylko dzięki nim mogliśmy działać.

Konspiracja SW doprowadzała do wściekłości esbeków. Choć używano wobec nas wywiadów i kontrwywiadów wojskowych, niemieckiej Stasi i sowieckiego KGB, nigdy nie dotarto i nie zlikwidowano centrum kierowniczego organizacji. W tamtych czasach pseudonim był nie tylko zwykłą nazwą: był kodem, służącym konkretnym celom, miał za zadanie chronić przed obcymi, ale też informować swoich i ułatwiać z nimi komunikację.

Był jednym z tych symboli sprzeciwu wobec zniewolenia, który pojawiał się wówczas, gdy w Polsce rodziły się demony, gdy występowanie pod własnym nazwiskiem wiązało się z represjami , więzieniem, czasem śmiercią.

Ujawnienie czyjegoś pseudonimu, było zawsze aktem zdrady. Dopytywanie – kto kryje się pod pseudonimem – zapowiadało zdradę. Emigracyjny historyk Władysław Pobóg-Malinowski, opisując lata okupacji niemieckiej, odnotował w trzecim tomie "Najnowszej historii Polski":

"Polskiej Partii Robotniczej zależało bardzo na wdarciu się w głąb polskiego autentycznego podziemia.. Celem było rozszyfrowanie jego sieci, rozbicie i „zlikwidowanie” go wszelkimi środkami, nawet rękoma niemieckiej Gestapo". Malinowski opisuje następnie akcję, kierowaną przez Marcelego Nowotkę – twórcę specjalnej komórki dezinformacyjnej - "Węszono i tropiono, zdobywano pseudonimy, nazwiska i adresy działaczy i placówek podziemia i AK i taką drogą zbierany „materiał” przekazywano do Gestapo pocztą lub przez umieszczonych w Gestapo agentów sowieckiego wywiadu".

Również w Polsce Ludowej, rozszyfrowywanie pseudonimów było „ulubioną” grą komunistycznej bezpieki. W tej samej drużynie, wszelkiej maści szpicle i konfidenci prześcigali się w „dopasowywaniu” ludzi opozycji do znanych im pseudonimów. Zwykle – z marnym skutkiem, bo jak powiązać „Marysieńkę” z brodatym drągalem, lub filigranowej blondynce przypisać srogiego „Bohuna”?

Ale przecież pseudonimy to także ogromny obszar historii literatury. Chroniły piszących przez gniewem władzy, zapewniały twórczy spokój, osłaniały przed uwagą tłumów. Bez nich, nie znalibyśmy dzieł Anatola France, Marka Twaina czy Stendhala, pod pseudonimem tworzyli Słowacki, Balzak i Żeromski. Iluż pisarzy i publicystów sięgało po to narzędzie w czasach perelowskiego zniewolenia? Nie gardzili pseudonimem Michnik, ani Kuroń, pod ukryciem publikował Macierewicz - był powszechnie używany i akceptowany w całej, konspiracyjnej prasie.

Wspominam o tym wszystkim dzisiaj, by przypomnieć, że pseudonim jest w naszej kulturze czymś więcej, niż prostą metodą na ukrycie tożsamości. Zawsze był bronią przeciwko kłamstwu i sprawdzał się wówczas, gdy cena prawdy była zbyt wysoka, by rozrzutnie ją płacić.

Jak każde narzędzie, tak również pseudonim mógł – w zależności od intencji posiadacza – być dobrze lub źle wykorzystany. Na przeciwległym biegunie tradycji o której piszę, znajduje się cała rzesza wszelkiego rodzaju kreatur, zdrajców, agentów i tajnych współpracowników, którzy z uwagi na zasady pracy operacyjnej przyjmowali pseudonimy i pod ich osłoną prowadzili działalność. Tacy będą zawsze. W tym wypadku – pseudonim był atrybutem tchórzostwa i znakiem najniższych, podłych intencji.

Podobnie, - użycie pseudonimu w Internecie i schronienie się za anonimowością może służyć rzeczom dobrym i godziwym, lub dawać okazję do szerzenia kłamstw, oszczerstw i awanturnictwa.

Jednak nikt rozsądny nie będzie żądał zakazu używania pseudonimów – tylko dlatego, że są ludzie, dla których to narzędzie stanowi wygodne alibi tchórzostwa. Nikt też nie zabroni anonimowości - która jest prawem każdego obywatela – z tego powodu, że niektórzy czynią zły użytek z należnego im prawa. W każdej sytuacji - ukrywanie nazwiska pod pseudonimem, musi być oceniane poprzez rzeczywiste zachowanie i intencje anonima, nigdy zaś poprzez sam fakt używania pseudonimu.

Są jednak tacy, dla których anonimowy autor stanowi zagrożenie, a w najlepszym wypadku, kojarzy się z brakiem wiarygodności i rzetelności. Koronnym argumentem tych ludzi, świadczącym o rzekomo mniejszej wartości anonimowego przekazu, jest zarzut jakoby pisanie pod pseudonimem zapewniało poczucie bezkarności i było wykorzystywane w szerzeniu kłamstw. Trudno o większą bzdurę.

Jeśli pisząc pod pseudonimem złamię prawo: dokonam pomówienia, oszczerstwa, podżegania do przestępstwa lub inaczej pogwałcę czyjeś dobra osobiste – odpowiem dokładnie w ten sam sposób, jak ktoś, kto występuje pod własnym nazwiskiem i poniosę identyczne konsekwencje swoich czynów.

Każdy przecież, kogo prawa rzeczywiście naruszę ma możliwość zawiadomienia o tym fakcie organów ścigania, – po to, by moja potencjalna bezkarność okazała się iluzoryczna, a sprawiedliwości stało się zadość. Wiemy, że ta sama zasada – wzmocniona dodatkowymi przepisami, dotyczy naruszenia praw osób publicznych, w tym polityków. O ile bowiem polskie prawo zdaje się nie interesować ochroną najsłabszych obywateli – o tyle, tym najsilniejszym przyznaje dodatkowy aparat jurystyczny. Następujące, po stwierdzeniu faktu złamania prawa ustalenie danych anonima , jest rzeczą już na tyle oczywistą, że nie warto o niej wspominać.

Mając to na uwadze - czy wolno mówić, jakoby używanie pseudonimu było samo w sobie rzeczą negatywną lub nawet implikowało poczucie bezkarności? Nie można też pomniejszać znaczenia (prawnego lub moralnego) czyjejś wypowiedzi – tylko z tego powodu, że jej autor korzysta z należnego mu prawa.

Kolejną sytuacją związaną z używaniem pseudonimu jest ta, w której osoba posługująca się własnym nazwiskiem czyni anonimowi zarzut, że jego wypowiedzi i poglądy nie zasługują na miano racjonalnych lub wiarygodnych – tylko z tego powodu, że nie zostały opatrzone nazwiskiem autora. To najczęściej spotykane pomówienie w dyskusjach internetowych, którym bardzo łatwo można doprowadzić do zdezawuowania treści, pochodzących od osób anonimowych.

W tym wypadku, trzeba takim mędrkom zadać zasadnicze pytanie: czy przekaz nabiera znaczenia merytorycznego ze względu na to KTO mówi, czy też - CO mówi? Bo jeśli wartość przekazu, jest zależna od osoby autora, posługującego się nazwiskiem, to przecież treść tego przekazu nie ma znaczenia i stanowi element wtórny. Jeśli natomiast waga przekazu opiera się na jego treści - osoba autora ma znaczenie, o tyle, o ile przekaz jest wartościowy. Chcąc pozostać w zgodzie z logiką, trzeba by powiedzieć zwolennikom pierwszej opcji że, dopuszczają się semantycznego absurdu, bowiem stosunek treści do podmiotu, który je wyraża staje się marginalny, to zaś uniemożliwia sensowną komunikację i wymianę myśli. Mówiąc inaczej – każdy, podpisany swoim nazwiskiem, a w szczególności ten, kto rości sobie miano autorytetu – może pisać i mówić dowolne głupstwo lub szerzyć kłamstwo. Wartością „samą w sobie” jest jego osoba, nie treść przekazu.

Kto w ten, najbardziej prostacki sposób „podmienia” sens - na autorytet - przyznaje tym samym, że nie interesuje go prawdziwość sądów, stan faktyczny, spójność czy logika, a jedynym wyróżnikiem wartości przekazu staje się dla niego „wiara w autorytet”. Nieznośna tępota takich postaw jest o tyle rażąca, jeśli praktykują je osoby, które z racji wykształcenia czy pozycji zawodowej powinny posiadać dostateczną zdolność samodzielnej oceny - nie opartej na „autorytecie nazwiska”.

Wydawało mi się, że tych elementarnych rzeczy nie należy powtarzać, ponieważ nigdy realnie nie zostaną podważone. Myliłem się. W państwie, w którym przyszło nam żyć, niemal wszystkie podstawowe prawa bywają zagrożone, dlaczego więc to akurat miałoby się ostać?

Trzeba natomiast zadać sobie pytanie – dlaczego anonimowi autorzy, używający pseudonimu spotykają się z takimi zarzutami i czemu niektóre publikacje wywołują tak gwałtowne reakcje?

To, co wydarzyło się w ostatnich dniach wokół kataryny jest dla mnie bezspornym dowodem, że używanie pseudonimu i anonimowość w Internecie staje się koniecznością. Taką samą i na tej samej zasadzie zbudowaną, jak w latach Polski Ludowej.

Gdyby nie istniały żadne inne dowody, że III RP dryfuje w stronę PRL-u, a na dwuletnie rządy obecnego układu spuścilibyśmy zasłonę amnezji - ten jeden wypadek wystarczy, by uznać, że anonimowość znowu musi stać się zbroją niepokornych. Funkcjonariusze gazety „Dziennik”, stosując wobec blogerki szantaż i ujawniając jej dane mieli świadomość, że żyjemy w kraju, w którym publikowanie tekstów krytycznych wobec władzy (jakkolwiek rozumianej) stwarza dla autora zagrożenie i może być związane z poważnymi kłopotami. Dali tym samym dowód, że mają doskonałe rozeznanie w polskiej rzeczywistości i wiedzą, że groźba ujawnienia danych anonimowego blogera to mocny argument nacisku. Gdyby IIIRP była państwem prawa, a krytyka poczynań władzy stanowiła naturalne prawo obywatela – groźby „Dziennika”, mogłyby co najwyżej wywołać szydercze komentarze i śmiech. Ponieważ jest inaczej i wszystkie strony tej sytuacji zdają sobie sprawę z czym wiąże się „rozszyfrowanie” pseudonimu – akcja funkcjonariuszy medialnych może okazać się skutecznym sposobem na zastraszenie blogosfery, a nasza reakcja na ten czyn jest usprawiedliwiona. Nie będę wskazywał oczywistych analogii – między esbecką „zabawą intelektualną” w odgadywanie pseudonimów, a metodą działania funkcyjnych „Dziennika”. Dość zauważyć, że możliwości (głównie techniczne) obecnych sukcesorów tej „zabawy” są znacznie większe, niż ich antenatów. Niezmienna pozostaje zasada: ujawnienie nazwiska, kryjącego się za pseudonimem stanowi potencjalne zagrożenie dla tej osoby, ze względu na stosunek państwa do przejawów krytyki i wolnej myśli. Tylko dlatego, „rozszyfrowanie” pseudonimu może stanowić skuteczny środek nacisku.

Użycie do akcji przeciwko blogosferze gazety, która „wsławiła” się rozpętaniem rzekomej „afery aneksowej” i wielomiesięczną kampanią podżegania przeciwko legalnemu organowi państwa oraz zastraszania jego członków – nie jest oczywiście przypadkowe. Ludzie tej gazety mają doskonałe kontakty w środowisku służb specjalnych, a cały szereg publikacji jest dowodem na inspirujący charakter tych znajomości. Choć pisałem to wiele razy, warto powtórzyć raz jeszcze – nie wolno publikacji tej gazety (jak i kilku innych) traktować w kategoriach pracy dziennikarskiej, skoro są elementem kombinacji i gier operacyjnych, a „dziennikarze” spełniają rolę przekaźników. Tak traktowano media w PRL, tak jest obecnie.

Dlatego, mam prawo nie ufać temu państwu. Moje prawo do nieufności wynika z 20 lat obserwacji życia publicznego i z setek przesłanek, jakich dostarczyła mi ta obserwacja. Począwszy od śmierci Michała Falzmanna, „nocnej zmiany”, rządów „lewicowej” mafii, zabójstw świadków w sprawie księdza Jerzego, panoszenia się łajdaków i szpicli, prześladowania Sumlińskiego, wszechwładzy służb....

Mam prawo nie ufać temu państwu, bo są w nim obecni ci sami ludzie, którzy oszukali nas w roku 1989. Co gorsze – są w tym państwie nadal obecni ludzie, którzy oszukiwali nas w Polsce Ludowej, prześladowali i zamykali do więzień. Ich obecność, ich twarze na ekranie telewizora to szyderstwo ze wszystkiego, co przeżyliśmy w PRL-u. Żaden Michnik czy Mazowiecki nie miał prawa zalegalizować tej bandy na pełnoprawnych obywateli wolnej Rzeczpospolitej.

Mam prawo nie ufać temu państwu, ponieważ nie jest państwem prawa i wykorzystuje swoje struktury do tłumienia wolnej myśli, do zastraszania niepokornych i ochrony establishmentu.

Mam prawo mu nie ufać, bo przez 20 lat nie zbudowano w nim wolnych mediów, a dziennikarzom przeznaczono tę samą rolę, jaką spełniali w ustroju totalitarnym. Nieliczne przejawy dziennikarstwa niezależnego są wyjątkami. Polscy dziennikarze stracili szansę na rolę sprzymierzeńca społeczeństwa.

III RP wyłaniała się przecież w opozycji do zniewolenia, przemocy i wulgarnego kłamstwa, stanowiących realność czasów komunizmu. Media, które w PRL- u spełniały wyłącznie rolę służebną wobec partii, pozbawione podmiotowości i wpływu na własny język, mogły pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności”. Nie chciały.

Dawną indoktrynację zastąpiono ordynarną manipulacją, a miejsce cenzury zajęła poprawność polityczna i jej znacznie ohydniejsza siostra – autocenzura, nakazująca dziennikarzom „wiedzieć”, co i kiedy mają komunikować społeczeństwu. Lęk, jaki musi towarzyszyć funkcjonariuszom medialnym, którzy z manipulacji uczynili swoją rację istnienia i przydatności, nie opuści ich już nigdy. Oni wiedzą jak wygląda prawda o rządzących i o tym państwie, oni wiedzą, że „król jest nagi”, a sondaże mają jedynie wartość miernika ich dobrze wykonanej, propagandowej misji. Ponieważ pozwolili narzucić sobie tę rolę - w takim samy stopniu odpowiadają za wszystkie patologie IIIRP i muszą zniknąć, razem ze swoimi „panami”, gdy nadejdzie koniec tego państwa.

Dla nich, istnienie blogosfery, niezależnej od wpływów władzy jest zagrożeniem śmiertelnym, a coraz mocniej słyszalny głos ludzi publikujących w Internecie, wytrąca im narzędzia propagandowych wpływów. Boją się tego głosu, na równi z tymi, którzy „namaścili” ich na funkcję „niezależnych publicystów”. Ten strach, tworzy prostą linię łączącą ich z rzeszą komunistycznych satrapów - tych wszystkich, przez których musieliśmy używać pseudonimu, by móc pisać prawdę i walczyć z zakłamaniem PRL-u.

Ponieważ nie ufam temu państwu i mam świadomość, że obawia się ono wolnej od nadzoru wymiany myśli, przez wolnych od nacisków anonimowych publicystów – będę używał pseudonimu jako narzędzia i zachęcał wszystkich, by pod żadnym pozorem nie rezygnowali ze swojego prawa do anonimowości i recenzowania poczynań władzy.

2 komentarze:

  1. Czesc Rafale Iwinski,
    na przestronnej ulicy Dzbuczej O/O
    w waszym maleńkim Zaslawiu.

    Gratuluje dobrego samopoczucia.
    Zyczliwy

    OdpowiedzUsuń
  2. Przerażające. Oto do czego doszliśmy po dwudziestu latach.
    Kataryna to ostrzeżenie dla innych, bardziej aktywnych blogerów by trzymali sie z dala od Internetu. I jakoś nie mogę uwierzyć że to zamieszanie z kataryną, to niewinna zabawa "dziennikarzy" z Dziennika.
    Pozdrawiam.
    Polonez.

    OdpowiedzUsuń